Za wyborem Wałęsy przemawiał też nieukrywany podziw dla „człowieka z ludu". W odróżnieniu od wielu przywódców „Solidarności" o inteligenckich korzeniach potrafił on uprawiać politykę poza romantycznym paradygmatem, który można zilustrować powiedzeniem: „chcieć to móc". Wałęsa przed objęciem prezydentury jawił się jako zimny gracz, nie zadowalający się pustymi gestami i w oparciu o realistyczny przegląd sił i środków potrafiący konsekwentnie, acz hardo zmierzać do precyzyjnie obranego celu. Fenomen ten opisał Piotr Wierzbicki w świetnej, lecz niesłusznie zapomnianej dziś książce „Bitwa o Wałęsę", a za nim ten sam pogląd, w nieco tylko zmienionej formie, powtórzył Robert Krasowski: „Wałęsa to pół chłop, pół robotnik, który został królem. Został nie dlatego, że wyrósł ponad swoje ludowe korzenie, lecz ponieważ przy nich pozostał [...]. To dziecko wsi okazało się impregnowane na polskie szaleństwo. Wychował się z dala od inteligencko- szlacheckich kodów, co pozwoliło mu zachować zdrowy rozsądek. Nie był ukąszony przez Mickiewicza, nie nauczono go wielbić ani spraw przegranych, ani ludzi szalonych" (Robert Krasowski, cykl artykułów: Z chłopa król, Polityka, 2013).
Przyszłość bez przeszłości
Za wyborem Aleksandra Kwaśniewskiego stały zupełnie odmienne intencje i potrzeby wyborców. Był idealnym remedium na lęki i frustracje społeczne - wielu wyborców przestraszyło się bowiem po szoku transformacji, że w nowej, cały czas kształtującej się, rzeczywistości III RP nie znajdzie dla siebie miejsca.
Kwaśniewski w nieco lepszym garniturze, przy dźwiękach disco-polo po mistrzowsku te lęki neutralizował. A swoim nieskomplikowanym, lecz skutecznym hasłem wyborczym zachęcał do wspólnego wyboru przyszłości („Wybierzmy przyszłość") zachęcając, by przeszłość zostawić za sobą, nie analizować jej i nie rozliczać. Tym samym stał się symbolem przejścia – swoistym Mojżeszem i to nie tylko dla postkomunistycznej formacji, którą zgrabnie przeprowadził przez Morze Czerwone. Stał się tym Mojżeszem również dla sfrustrowanych i zagubionych w nowej rzeczywistości milionów Polaków, którzy pragnęli w końcu rozgościć się w nowej rzeczywistości i zapomnieć o swoim uwikłaniu w PRL (więcej na ten temat: Tomasz Karoń, „Bez przebaczenia. Western po polsku", „Rzeczpospolita" 8 lipca 2014).
Uczciwość, godność, przełom
W 2005 roku wybory prezydenckie wygrał Lech Kaczyński. Wówczas to klimat w Polsce i nastawienie wyborców były już zupełnie odmienne. Znacząca część Polaków przestała w ogóle obawiać się zmian. A byli i tacy, którzy z niecierpliwością oczekiwali na przełom i odnowę po opadnięciu kurtyny („Afera Rywina"), kiedy wszem i wobec okazało się, że polska demokracja jest co najmniej fasadowym tworem. Rosło też zapotrzebowanie na ofertę, która przywróciłaby podmiotowość (godność) lub pozwalałaby uwolnić się od poczucia przegranej i smutnej, podszytej resentymentem konstatacji - „dlaczego innym się udało a mnie nie?".
Wyczekiwano wskazania sprawców złej kondycji państwa i rozglądano się za kimś, kto wreszcie zrobi porządek lub też obroni to, co udało się z tak wielkim trudem osiągnąć świeżo powstającemu w Polsce „mieszczaństwu". W cenie był kandydat posiadający zdecydowane poglądy, kompetencje moralne (hasła: „Chce być prezydentem uczciwej Polski", „Odwaga i Wiarygodność" ) i wizję, której realizację gwarantował. Liczyły się charakter i pasja, a mniej niż dotychczas reprezentacyjny wygląd a'la Aleksander Kwaśniewski.
Co znamienne również, nie oczekiwano wówczas przy tym wyrafinowanej intelektualnie wizji modernizacji kraju. Wyborcy akceptowali jakikolwiek pomysł na zmiany, która byłaby uwiarygodniona przez moralne przymioty kandydata. Dodatkowo wystarczało wskazać przyczyny złej kondycji państwa i społeczeństwa, i wyartykułować zagrożenia czyhające w przyszłości. Tak to niezaspokojone od lat potrzeby wpłynęły w 2005 roku na wynik wyborów prezydenckich jeszcze przed rozpoczęciem kampanii - zanim się ona na dobre rozpoczęła wyborcy podświadomie czuli, że kandydat na prezydenta powinien gwarantować realną, odczuwalną zmianę.