Igor Janke, Tomasz Karoń: Czekając na nową opowieść

Zwycięzcami kolejnych wyborów prezydenckich byli politycy, którzy potrafili w danym momencie odpowiedzieć na zmieniające się potrzeby Polaków – piszą eksperci.

Aktualizacja: 11.02.2015 22:35 Publikacja: 11.02.2015 22:00

Tomasz Karoń

Foto: Fotorzepa

Lech Wałęsa był symbolem przyspieszenia przemian. Aleksander Kwaśniewski – przejścia przez Morze Czerwone i zapomnienia o przeszłości. Lech Kaczyński – symbolem odnowy i dumy narodowej. Donald Tusk (choć nie był prezydentem, ale weźmy go pod uwagę) – modernizacji i marzenia o lepszym życiu. Bronisław Komorowski – stabilizacji. Co musi symbolizować kandydat na prezydenta, by porwać serca i umysły Polaków w 2015 roku?

Przyspieszenie przemian

Wybory prezydenckie cieszą się od zawsze wysokim zainteresowanie wśród Polaków, a frekwencja jest w nich zawsze relatywnie wyższa w stosunku do pozostałych.

Z jednej strony sprawia to personalizacja wyboru i prostota tego rodzaju głosowania. Wybiera się jedną osobę i akt ten jest bardziej prosty niż w wyborach parlamentarnych, i zdecydowanie mniej skomplikowany niż w samorządowych. W grę wchodzą też dużo większe emocje i bardziej wyrazista symbolika.

Przypomnijmy sobie, jakie nadzieje, oczekiwania i potrzeby wyborców ujawniały kolejne wybory prezydenckie w wolnej Polsce po 1989 roku. Przy każdej elekcji chodziło nam o coś zupełnie innego, innego rodzaju emocje i potrzeby się ujawniały. Kolejni prezydenci byli symbolami zupełnie odmiennych potrzeb i problemów.

Poparcie dla Lecha Wałęsy miało dosyć łatwą do odczytania genezę - wyrastało z powszechnego wśród Polaków pragnienia przyspieszenia przemian. Przy czym owo pragnienie było na tyle silne, że wielu wyborców nie zrażał napastliwy styl kampanii i grubiańskie zachowanie kandydata. Wygrana Wałęsy miała być symbolem zmian, jakie dokonały się po 1989 roku. Warto było – w sytuacji braku innych powszechnie akceptowanych symboli – zapłacić za nią nawet cenę „wojny na górze" i rozbicia obozu reform.

Za wyborem Wałęsy przemawiał też nieukrywany podziw dla „człowieka z ludu". W odróżnieniu od wielu przywódców „Solidarności" o inteligenckich korzeniach potrafił on uprawiać politykę poza romantycznym paradygmatem, który można zilustrować powiedzeniem: „chcieć to móc". Wałęsa przed objęciem prezydentury jawił się jako zimny gracz, nie zadowalający się pustymi gestami i w oparciu o realistyczny przegląd sił i środków potrafiący konsekwentnie, acz hardo zmierzać do precyzyjnie obranego celu. Fenomen ten opisał Piotr Wierzbicki w świetnej, lecz niesłusznie zapomnianej dziś książce „Bitwa o Wałęsę", a za nim ten sam pogląd, w nieco tylko zmienionej formie, powtórzył Robert Krasowski: „Wałęsa to pół chłop, pół robotnik, który został królem. Został nie dlatego, że wyrósł ponad swoje ludowe korzenie, lecz ponieważ przy nich pozostał [...]. To dziecko wsi okazało się impregnowane na polskie szaleństwo. Wychował się z dala od inteligencko- szlacheckich kodów, co pozwoliło mu zachować zdrowy rozsądek. Nie był ukąszony przez Mickiewicza, nie nauczono go wielbić ani spraw przegranych, ani ludzi szalonych" (Robert Krasowski, cykl artykułów: Z chłopa król, Polityka, 2013).

Przyszłość bez przeszłości

Za wyborem Aleksandra Kwaśniewskiego stały zupełnie odmienne intencje i potrzeby wyborców. Był idealnym remedium na lęki i frustracje społeczne - wielu wyborców przestraszyło się bowiem po szoku transformacji, że w nowej, cały czas kształtującej się, rzeczywistości III RP nie znajdzie dla siebie miejsca.

Kwaśniewski w nieco lepszym garniturze, przy dźwiękach disco-polo po mistrzowsku te lęki neutralizował. A swoim nieskomplikowanym, lecz skutecznym hasłem wyborczym zachęcał do wspólnego wyboru przyszłości („Wybierzmy przyszłość") zachęcając, by przeszłość zostawić za sobą, nie analizować jej i nie rozliczać. Tym samym stał się symbolem przejścia – swoistym Mojżeszem i to nie tylko dla postkomunistycznej formacji, którą zgrabnie przeprowadził przez Morze Czerwone. Stał się tym Mojżeszem również dla sfrustrowanych i zagubionych w nowej rzeczywistości milionów Polaków, którzy pragnęli w końcu rozgościć się w nowej rzeczywistości i zapomnieć o swoim uwikłaniu w PRL (więcej na ten temat: Tomasz Karoń, „Bez przebaczenia. Western po polsku", „Rzeczpospolita" 8 lipca 2014).

Uczciwość, godność, przełom

W 2005 roku wybory prezydenckie wygrał Lech Kaczyński. Wówczas to klimat w Polsce i nastawienie wyborców były już zupełnie odmienne. Znacząca część Polaków przestała w ogóle obawiać się zmian. A byli i tacy, którzy z niecierpliwością oczekiwali na przełom i odnowę po opadnięciu kurtyny („Afera Rywina"), kiedy wszem i wobec okazało się, że polska demokracja jest co najmniej fasadowym tworem. Rosło też zapotrzebowanie na ofertę, która przywróciłaby podmiotowość (godność) lub pozwalałaby uwolnić się od poczucia przegranej i smutnej, podszytej resentymentem konstatacji - „dlaczego innym się udało a mnie nie?".

Wyczekiwano wskazania sprawców złej kondycji państwa i rozglądano się za kimś, kto wreszcie zrobi porządek lub też obroni to, co udało się z tak wielkim trudem osiągnąć świeżo powstającemu w Polsce „mieszczaństwu". W cenie był kandydat posiadający zdecydowane poglądy, kompetencje moralne (hasła: „Chce być prezydentem uczciwej Polski", „Odwaga i Wiarygodność" ) i wizję, której realizację gwarantował. Liczyły się charakter i pasja, a mniej niż dotychczas reprezentacyjny wygląd a'la Aleksander Kwaśniewski.

Co znamienne również, nie oczekiwano wówczas przy tym wyrafinowanej intelektualnie wizji modernizacji kraju. Wyborcy akceptowali jakikolwiek pomysł na zmiany, która byłaby uwiarygodniona przez moralne przymioty kandydata. Dodatkowo wystarczało wskazać przyczyny złej kondycji państwa i społeczeństwa, i wyartykułować zagrożenia czyhające w przyszłości. Tak to niezaspokojone od lat potrzeby wpłynęły w 2005 roku na wynik wyborów prezydenckich jeszcze przed rozpoczęciem kampanii - zanim się ona na dobre rozpoczęła wyborcy podświadomie czuli, że kandydat na prezydenta powinien gwarantować realną, odczuwalną zmianę.

Co takiego się wydarzyło w 2005 roku, że znaczna cześć wyborców zmieniła swoje preferencje i oczekiwania względem modelu prezydentury? Dlaczego nie głosowano na „reprezentacyjnego prezydenta o tolerancyjnych poglądach", który łączy, a nie wyklucza? A co najważniejsze, dobrego człowieka, który „lubi być lubiany"? Taki kandydat na prezydenta przecież był. A zwał się Donald Tusk.

Odpowiedź jest w miarę prosta. Tusk nie był jeszcze wtedy dla Polaków czytelnym symbolem jakichkolwiek istotnych dla nich spraw – a dla części, w co dzisiaj aż trudno uwierzyć, był po prostu nikim, swoistym „pustym miejscem". Okazało się wówczas, że komunikowana przez niego otwartość i tolerancja to wartości szlachetne, lecz nie służą one mobilizacji elektoratu. Postawienie przez Tuska na narodową zgodę mogło być godne podziwu. Nie mogło jednak być uznane za atrakcyjne dla rzeczników zmian, którzy postanowili rozliczyć III RP i oczekiwali nowej jakości w polskiej polityce.

Kolejny raz okazało się, że hasła i styl mają relatywny charakter i nie działają w każdym kontekście społecznym i historycznym. Pomysły z kampanii Kwaśniewskiego nie mogły się wówczas sprawdzić po raz kolejny, ponieważ oczekiwania znacznej części wyborców w 2005 roku były diametralnie odmienne. Pragnęli oni czytelnej zmiany, a nie bezbolesnego przejścia do nowej rzeczywistości lub prostej kontynuacji stylu, poprzedniego lewicowego prezydenta. A co najważniejsze – zabrakło w drugiej turze kampanii 2005 roku stępienia ostrza polaryzującego podziału, który zdefiniował i narzucił PiS: „Polska solidarna vs. Polska liberalna". Tusk zapomniał wtedy, że liberalizm nie sprowadza się do wizji wolności gospodarczych oraz praw jednostki. Jest ideą o wiele szerszą i bardziej pojemną niż ta wyłaniająca się z lektur Miltona Friedmana.

Polakom pozostała konstatacja – „jeśli nie masz wizji, nie bądź królem". Dobrze ówczesne nastroje wśród wyborców oddaje wypowiedź jednego z nich, która została wygłoszona tuż po zakończeniu wyborczego starcia: „głosowałem na Lecha Kaczyńskiego bo on mówił o uczciwości w życiu społecznym. Gdyby o tym mówił Tusk to może bym na niego głosował. Ale on tego nie mówił. A poza tym Tuska chyba poparł Urban – a to oznaczało, ze nic się nie zmieni".

Europejska modernizacja

Musiały minąć dwa lata, żeby obecny przewodniczący Rady Europejskiej zrozumiał, że polityk dążący do zdobycia władzy musi być dla wyborców atrakcyjnym i łatwym do odczytania symbolem. Wraz ze zrozumieniem tej prawdy ubiegający się o fotel premiera Donald Tusk skutecznie zawłaszczył rodzący się pod koniec rządów Prawa i Sprawiedliwości wzrost aspiracji Polaków i stał się dla nich bezkonkurencyjnym symbolem modernizacji w duchu europejskich standardów. Wezwanie w 2007 roku do szybkiego nadrobienie zaległości cywilizacyjnych, które miało przełożyć się na pomyślność wszystkich Polaków („Żeby żyło się lepiej – wszystkim") pozwoliło mu skutecznie zarządzać marzeniami i emocjami wyborców przez siedem długich lat. Nawet jeśli były premier tej obietnicy nie realizował, to dla wielu Polaków stał się synonimem europejskiej modernizacji.

Powróćmy jeszcze jednak do Lecha Kaczyńskiego. Styl jego prezydentury nie był, o czym często zapominamy, statyczny i ulegał w czasie znaczącym modyfikacjom. Zaczynał jako czytelny dla wyborców symbol odczuwalnej zmiany i odnowy państwa, lecz konsekwentnie pretendował do roli męża stanu, który przewiduje zagrożenia i przedstawia, nieświadomemu ich społeczeństwu, środki zaradcze, jak to było np. w przypadku wojny w Gruzji w roku 2008.

Nie dostrzegaliśmy tego - choć wszystko wówczas wskazywało, że jego diagnozy były trafne, a odwaga może być i dzisiaj wzorem dla polskich polityków, który chcąc nie chcąc muszą teraz radzić sobie z coraz bardziej agresywną polityką Rosji. Chociaż dzień odkrycia prawdy zbliżał się nieuchronnie. To wówczas, w czasie wojny w Gruzji, Radosław Sikorski miał, według Amerykanów, stwierdzić: "po tzw. wojnie sierpniowej (Gruzja 2008) należy uznać, że atak Rosji na Polskę jest możliwy w ciągu 10-15 miesięcy" (Rosja w WikiLeaks, Alicja Curanović, Szymon Kardaś, strona 120, Instytut Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego, Wydawnictwo Naukowe Scholar, 2011, Warszawa)

Po katastrofie smoleńskiej wielu Polaków zaczęło sobie zadawać pytanie, czy przepowiadany przez Sikorskiego moment już nadszedł. Większość społeczeństwa odrzucała jednak tę myśl – myśl, która stała się jednym z bardzo głębokich, dzielącym je, rowów. 10 kwietnia 2010 roku i w kolejnych dniach narodowej żałoby Lech Kaczyński zaczął być uważany - ku zaskoczeniu samych Polaków, masowo wychodzących na ulice – za ideał prezydenta: męża stanu i symbol jedności. Tym samym jego polityczny testament dotyczy też modelu prezydentury – postawił w nim bardzo wysoko poprzeczkę swoim następcom i wszystkich tym, którzy aspirują do objęcia fotela głowy państwa.

Mocniejszy symbol

Po krótkim okresie żałoby polityczna wojna w kraju rozgorzała jak nigdy dotąd. Spór o przyczyny katastrofy smoleńskiej przybrał dramatyczny wymiar. Przyspieszone wybory w 2010 roku w cieniu smoleńskiego dramatu wygrał niewielką przewagą Bronisław Komorowski. Jak się okazało dobrze wpisywał się w ówczesne oczekiwania znacznej części Polaków, którzy byli już zmęczeni ostrym konfliktem politycznym i pragnęli co najmniej osłabienia eskalacji wojny polsko-polskiej. Był dla nich, a i obecnie pozostaje, czytelnym symbolem błogiej stabilizacji po szoku transformacji, kolejnych kryzysach gospodarczych i ostrych sporach w łonie „solidarnościowych elit".

Wyborcom tym nie przeszkadzały przy tym brak charyzmy i swoista ospałość nowego prezydenta w obszarze inicjowania nowych projektów lub recenzowania działań rządu. Paradoksalnie postawa taka była i jest dla wielu Polaków gwarancją, że obecna głowa państwa niczym nieoczekiwanym nie zaskoczy. Komorowski to bowiem nie zimny technokrata ze szklanego wieżowca jak pozostali politycy Platformy Obywatelskiej, lecz uwielbiający polowania „szlachciura" zamieszkujący staropolski dworek, który znajduje się i poza historią, i poza codziennością z jej licznymi problemami, wyzwaniami i konfliktami. A to obecnie idealny dla wielu Polaków – czy by się to nam podobało, czy też nie – sposób bytowania. Nadal bardzo dobrze odpowiada na obecną potrzebę dużej części społeczeństwa – zapewnia stabilizację.

Jak do tak zdefiniowanej prezydentury powinni odnieść się kandydaci na prezydenta RP w bieżącym wyścigu? Czego symbolem powinni się stać – żeby Polacy wynajęli właśnie któregoś z nich, a nie obecnego mieszkańca „dużego pałacu"?

Historia dotychczasowych wyborów prezydenckich dostarcza wielu inspiracji. Nie można jednak czerpać z nich bezrefleksyjnie, czyli bez świadomości, że Polacy zmieniają, co pokazuje historia, swoje oczekiwania wobec modelu i stylu prezydentury. Nie da się już raczej być kandydatem, który byłby tylko symbolem przyspieszenia zmian, jakie dokonały się w Polsce po 1989 roku lub przejścia do nowej rzeczywistości i zapomnienia o przeszłości. Wydaje się, że w najbliższych majowych wyborach prezydenckich nie ma też jak na razie zapotrzebowania wśród społeczeństwa na radykalną, odczuwalną zmianę.

Pozostaje więc stabilizacja. Pod tym względem niekwestionowanym mistrzem jest Bronisław Komorowski. Jeśli nikt z kandydatów nie odczyta jakiegoś nowego trendu rodzącego się w polskim społeczeństwie, nowej potrzeby i sam nie narzuci zupełnie nowej, atrakcyjnej narracji – wydaje się, że bohater opowieści o spokojnym, nie nękanym niepokojami dworku szlacheckim ma ogromne szanse na łatwe zwycięstwo.

Jest jeszcze młodość. Stanowi ona cenny zasób, który niosą ze sobą Magdalena Ogórek i Andrzej Duda. Oboje oni kojarzą się wyborcom z powiewem nowości - zmianą pokoleniową na polskiej scenie politycznej i świeżym spojrzeniem na wyzwania i bolączki Polaków.

Pozbawiona jednak jakiegokolwiek doświadczenia kandydatka SLD, która już zderzyła się z silnym atakiem mediów i ośrodka władzy, nie wydaje się, by poza świeżością i urodą mogła coś Polakom zaproponować. Z kolei kandydat PiS zaskoczył wszystkich bardzo mocnym, energicznym wejściem. Atrakcyjna konwencja i dobre przemówienie zwróciły na niego uwagę opinii publicznej i sprawiły, że stał się poważnym pretendentem do fotela prezydenta. Czy Duda zdoła jednak wykreować nową wizję, która na dłużej porwie Polaków? Stoją dziś za nim energia i młodość. Za Bronisławem Komorowskim – zajęte już politycznie pole i odpowiedź na społeczną potrzebę stabilizacji.

Aby zmierzyć się z urzędującym prezydentem kandydat opozycji musi zaprezentować nową opowieść, nowy język, przedstawić świeżą, ożywczą diagnozę kondycji Polski i Polaków. Stojąc naprzeciw silnego, dobrze przyswojonego i akceptowanego symbolu sam musi stać się symbolem mocniejszym, bardziej porywającym i lepiej odpowiadającym na potrzeby większości wyborców. To bardzo trudne zadanie, ale dotychczas wygrywali zawsze ci, którzy potrafili tego dokonać.

Igor Janke jest partnerem w firmie doradczej Bridge i prezesem Instytutu Wolności

Tomasz Karoń jest analitykiem trendów społecznych i rynkowych, pracował dla wielu marek i partii politycznych

Lech Wałęsa był symbolem przyspieszenia przemian. Aleksander Kwaśniewski – przejścia przez Morze Czerwone i zapomnienia o przeszłości. Lech Kaczyński – symbolem odnowy i dumy narodowej. Donald Tusk (choć nie był prezydentem, ale weźmy go pod uwagę) – modernizacji i marzenia o lepszym życiu. Bronisław Komorowski – stabilizacji. Co musi symbolizować kandydat na prezydenta, by porwać serca i umysły Polaków w 2015 roku?

Przyspieszenie przemian

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Janusz Reiter: Putin zmienił sposób postępowania z Niemcami. Mają się bać Rosji
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Trzeba było uważać, czyli PKW odrzuca sprawozdanie PiS
Opinie polityczno - społeczne
Kozubal: 1000 dni wojny i nasza wola wsparcia
Opinie polityczno - społeczne
Apel do Niemców: Musicie się pożegnać z życiem w kłamstwie
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie polityczno - społeczne
Joanna Ćwiek-Świdecka: Po nominacji Roberta F. Kennedy’ego antyszczepionkowcy uwierzyli w swoją siłę