Wizyta Donalda Trumpa to w założeniu nowy akord w polityce Stanów Zjednoczonych wobec tego regionu, w przeszłości tradycyjnie bardzo ważnego, teraz nadal istotnego, głównie z powodu splotu geopolitycznych interesów światowych graczy – zarówno partnerów, jak i przeciwników Waszyngtonu. Biały Dom generalnie deklaruje odwrót od polityki Baracka Obamy: ponowne wzmocnienie zainteresowania regionem, zacieśnienie współpracy z tradycyjnymi sojusznikami, intensyfikację walki z tzw. Państwem Islamskim oraz zaostrzenie polityki wobec Iranu. Nie ma jednak mowy o powrocie do tradycyjnych rozwiązań, gdyż w okresie ośmiu lat rządów poprzedniego prezydenta zasadniczo zmieniły się uwarunkowania, jak również polityka głównych graczy na bliskowschodniej scenie.
Obecna odsłona dziejów Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu rozpoczęła się wraz z arabską wiosną, która zmiotła reżimy Bena Alego w Tunezji, Kaddafiego w Libii i Mubaraka w Egipcie, zatrzęsła władzą Assada w Syrii. Przypadek każdego z czterech państw jest inny i sam w sobie – zwłaszcza Egiptu – niezmiernie ciekawy, ale na potrzeby tego tekstu istotna jest konstatacja, że po pełnej nadziei wiośnie nastąpiło gorące i krwawe lato, które w Syrii i Libii trwa do dziś, pod piramidami zaś spontaniczny eksperyment z demokracją doprowadził do restauracji autorytaryzmu w łagodnej – jak na lokalne standardy – formie, która ocaliła kraj przed wojną domową i chaosem.
Proces demokratyzacji reżimów północnoafrykańskich i azjatyckich, wspierany przez wszystkie administracje amerykańskie i z różnym natężeniem przez ich europejskich sojuszników, ma skomplikowaną historię. Realizował się on zazwyczaj, wykorzystując swoiste know-how wypracowane przez demokratyczny świat. Stąd też niezwykle pozytywne reakcje USA i Europy na upadek dyktatorów w Tunezji, Libii i Egipcie czy antyassadowską rebelię w Syrii, skutkujące także ważnym, choć ograniczonym w wymiarze militarnym, wsparciem dla przeciwników reżimów w Libii i Syrii.
Obama w Kairze
Administracja Obamy, będąca zakładnikiem antywojennej retoryki wobec konfliktów zarówno w Iraku (gdzie jednak – o czym należy pamiętać – rząd w Bagdadzie konsekwentnie zmierzał do wyprowadzenia wojsk USA z kraju), jak i w Afganistanie, przyjęła taktykę ograniczania aktywności militarnej. Deklarowała gotowość niesienia pomocy materialnej oraz wsparcia w budowaniu procedur i instytucji demokratycznego państwa. Nie zamierzała prowadzić kolejnej wojny w regionie ani brać głównego ciężaru odpowiedzialności za rozwiązywanie tamtejszych problemów. Oprócz otwartej rezygnacji z użycia siły, a nawet groźby jej użycia, ważną cechą polityki Obamy było ograniczenie pomocy dla rządów Izraela i Egiptu po obaleniu prezydenta Mursiego oraz ochłodzenie relacji z Arabią Saudyjską. Kwintesencją wizji zmierzenia się z wyzwaniami regionu było kairskie przemówienie Baracka Obamy, zawierające kompleksową koncepcję ułożenia relacji na styku obu cywilizacji. Zawierało ono także próbę wypracowania trwałego modus vivendi z Iranem.
Stolice państw regionu początkowo z niedowierzaniem przyjęły pokojowe i wizjonerskie przesłanie prezydenta USA, raczej jako chwilowe zakłócenie dotychczas obowiązujących twardych reguł gry, w której groźba użycia siły oznaczała ostatnie poważne i realne ostrzeżenie, a nie trwały element politycznej rzeczywistości. Kiedy jednak się okazało, że kolejne testy – w ramach których lokalni gracze przekraczali „czerwone linie" wyznaczane przez Waszyngton – potwierdziły obowiązywanie nowych zasad, na negatywne skutki polityki cierpliwości i wyrozumiałości nie trzeba było długo czekać. Pokojowe środki okazały się po prostu nieadekwatne do rzeczywistości i zwyczajów panujących na Bliskim Wschodzie. Partnerzy zrozumieli, że zostali sami ze swoimi problemami, przeciwników to rozzuchwaliło. Swoista nieudolność i niekonsekwencja Białego Domu wywoływały irytację i ironiczne komentarze nawet w dowództwie amerykańskiej armii i wśród ekspertów służb specjalnych, chociaż te ostatnie zachowały stosunkowo dużą swobodę działań w regionie, wymierzonych jednak głównie w zwalczanie radykalnych islamistów.