Czy jednak głoszenie takiego niebezpieczeństwa symetryzmu nie zdradza braku wiary autorów w samodzielność i różnorodność myślenia obywateli? Czy charakterystyczna dla symetrysty niezależność od spolaryzowanych zbiorów sloganów, dopuszczająca pozytywną ocenę jakiegoś (społecznego, gospodarczego, międzynarodowego) wymiaru polityki każdej z partii, musi naturalnie prowadzić do ignorowania zagrożeń dla praworządności? Jest to teza cokolwiek naciągana. „Regulaminowe” ocenianie polityki nie oznacza neutralności, tylko po prostu właśnie nic więcej, jak tylko różne oceny w różnych kwestiach. Innymi słowy, jeżeli ktoś oceni, że wprowadzane przez dany rząd zagrożenie wolności obywatelskich przeważa nad pozytywnie ocenianymi przez tę osobę programami gospodarczymi, to obywatel taki po prostu z dużym prawdopodobieństwem weźmie udział w jakiejś formie protestu przeciwko niszczeniu obywatelskich swobód. Tymczasem w optyce publicystów „Polityki” oddzielne ocenianie różnych decyzji politycznych zamiast popadania w jedną z dwóch spolaryzowanych narracji jest tylko... „pozornie logiczne”. Argumentem przeciw symetryzmowi jest zdaniem autorów to, że „PiS uwielbia symetrystów”. Symetryzm jest więc groźny, bo może (zauważmy, że tylko „może”, niekoniecznie „musi”!) prowadzić do poparcia dla PiS. Mimo tej grozy, jak z żalem stwierdzają publicyści, „część symetrystów wciąż trwa w swoich złudzeniach”, ponieważ „psychologia społeczna zna mechanizm zawziętej obrony pierwotnego wyboru”...
Sytuacja wymaga polaryzacji?
W artykule napisanym rok później, zatytułowanym „Antypis bezobjawowy” („Polityka” nr 28/2017), Janicki i Władyka podtrzymali swoje przekonanie, jakoby przyjmowanie poglądu, że „każdy jest trochę dobry i trochę zły” automatycznie prowadziło do zaniku umiejętności przyznawania pierwszeństwa pewnym kwestiom politycznym; do niemożności dostrzeżenia przez symetrystę, że któraś z partii (np. PiS) „zmierza do hegemonii”.
Proponowałabym inną formułę: symetrysta to ktoś, kto zapytany np. o rządy PiS nie odpowiada gotowymi – i obraźliwymi dla współobywateli – sloganami o „ludzie smoleńskim” i że „to już jest praktycznie dyktatura”, lecz np. mówi o tym, że podporządkowanie rządowi Sądu Najwyższego rodzi ryzyko upolityczniania wyroków według rządowego widzimisię (np. antyfeministycznego), ale nie boi się jednocześnie wyrazić swojego zdania, że – dla przykładu – zakaz handlu w sklepach wielkopowierzchniowych w niedzielę jest dla niego/dla niej faktyczną realizacją chrześcijańskich wartości. Symetryzm rozumiany jako taka właśnie różnorodność poglądów powinien być po prostu nazywany „normalnym patrzeniem na politykę”, a nie „symetryzmem”, którego użycie zaczęło przybierać odcienie politowania i obelgi (obywatele innych europejskich krajów zapewne zdziwiliby się, słysząc, że w Polsce ci, którzy normalnie patrzą na politykę, są wyzywani od rzekomo złych „symetrystów”).
Co ciekawe, Janicki i Władyka w pewnym sensie przeczą sami sobie, ponieważ z jednej strony uważają, że symetryzm prowadzi do zobojętnienia na politykę, a z drugiej strony pokazują, że doskonale zdają sobie sprawę z tego, że symetryzm owocuje właśnie wspomnianą różnorodnością poglądów. Różnorodność ta jest przez nich poddawana kuriozalnej krytyce: „Życie społeczne, zaawansowana demokracja jak kania dżdżu potrzebują myśli rozwiniętych w całą paletę pluralizmu i różnorodności. Widzimy wiele wysiłków symetrystów, aby do debaty publicznej wprowadzić nowe wątki. (...) Ale też dostrzegamy w nich zasadniczy deficyt polskiego myślenia. Jakby młodsze pokolenie uwierzyło w propagandę PiS, że realna polityka nie jest dla przyzwoitych ludzi. (...) PiS wrócił w wersji turbo”.
Znowu okazuje się więc, że największą wadą właściwej symetrystom pluralistycznej subtelności poglądów, przeważającą w dodatku nad zaletami tego pluralizmu, jest odrealnienie osoby wychodzącej poza polaryzację i niemożność przeobrażenia się symetrysty w posłusznego żołnierza, który bez własnych głębszych przemyśleń recytuje (prawdziwe bądź przesadzone) antypisowskie slogany, albo też slogany antyliberalne, jeżeli mamy na myśli prawicową krytykę symetryzmu (która co prawda słowa „symetryzm” raczej nie używa, ale nagminnie nie dopuszcza możliwości, aby liberałowie mogli mieć jakiekolwiek dobre pomysły, co obserwuję podczas rodzinnych spotkań). Ryzyko choćby bardzo fragmentarycznego poparcia nielubianej przez krytyków symetryzmu partii okazuje się być istotniejsze od niesionej przez symetryzm różnorodności poglądów. Sytuacja wymaga – powiadają krytycy symetryzmu – polaryzacji, a nie jakiejś tam różnorodności przekonań.
Antywspólnotowy antysymetryzm
Warto zauważyć, że podejście symetrystyczne, oparte na unikaniu arbitralnie założonej totalnej wrogości wobec jakiejś opcji politycznej, jest w gruncie rzeczy chrześcijańskie: polega ono bowiem na szukaniu dobra w każdej możliwej sytuacji. Dostrzegając szykowane przez Jarosława Kaczyńskiego zło w postaci zagrożenia dla praworządności, nie widzę jednocześnie powodu, aby – oczywiście przy zachowaniu wszelkich proporcji – nie dostrzegać dobra w postaci dokonania w maju przez ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła poprawki rozporządzenia o wyrobach medycznych, które w latach 2013-2017 zawierało błąd spędzający sen z powiek sporej grupie pacjentów. Otwarte pozostaje pytanie, czy krytycy symetryzmu nie są przy okazji krytykami chrześcijańskiego miłosierdzia. Zresztą nie tylko miłosierdzia, ale i sprawiedliwości. Poza pozbawionym zgubnej totalności sposobem oceniania polityki, kolejna przewaga symetryzmu nad antysymetryzmem polega bowiem na tym, że sprawiedliwsze niż tolerowanie spolaryzowanej debaty wydaje się zarzucanie zarówno obozowi konserwatywnemu, jak i lewicowo-liberalnemu tego, że w wyniku ich dążenia do okopania się we własnych narracjach, w debacie jako rzecz zrozumiała i akceptowalna nie pozostaje nic innego jak obrzucanie się sloganami (PiS oskarża liberałów o „zło III RP”, liberałowie oskarżają PiS o „totalitarne zapędy”). Nie da się też zaprzeczyć symetrystycznemu poglądowi, że zarówno obóz liberalny, jak i konserwatywny reprezentują polski smutny standard w postaci niemożliwości wyobrażenia sobie tego, że referenda – jako głos obywateli w konkretnych sprawach, silnie praktykowany w Szwajcarii – mają swoją obiektywną, niepodyktowaną interesami partyjnymi wartość. Kiedy idea referendum (np. ostatnio w kwestii edukacji) jest polskim politykom na rękę, wtedy popierają tę formę demokracji bezpośredniej. Kiedy jest odwrotnie, to wtedy stają się oni przeciwnikami takiego instrumentu.