Test lewej nogi

Urzędnicy nie są kompetentnymi osobami, by oceniać, co jest, a co nie jest ponoszeniem ryzyka biznesowego, stanowiącym ostateczny wyznacznik przedsiębiorcy.

Publikacja: 03.04.2019 21:00

Test lewej nogi

Foto: Pixabay

Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby Ministerstwo Finansów postanowiło, że osoby wchodzące do swojego miejsca pracy prawą nogą płacą 40 proc. podatków i składek, a ci, którzy wejdą lewą nogą – 20 proc. Podatnicy szybko nauczyliby się przekraczać próg firmy prawą nogą, co jednak spowodowałoby spadek dochodów podatkowych państwa.

Ministerstwo Finansów, reagując na spadające dochody państwa, przystąpiłoby do działań uszczelniających system podatkowy, starając się wyłapać tych, którzy chcieli do pracy wejść prawą nogą, ale tylko ze względów podatkowych jako pierwszą postawili lewą nogę.

Jednocześnie zaczęłyby się pojawiać problemy interpretacyjne: a co z osobami wchodzącymi bocznymi wejściami, co z osobami wracającymi do pracy po przerwie obiadowej? W końcu, jak interpretować, gdy ktoś się potknie, wchodząc do firmy? Prawnicy i doradcy podatkowi mieliby dużo pracy, a na dodatek potrzeba by było coraz więcej urzędników do sprawdzania, którą nogą Polacy wchodzą do pracy.

Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, opis ten nie jest daleki od polskiej rzeczywistości. W Polsce najwyższe podatki, w stosunku do dochodu, płacą osoby pracujące na umowach o pracę. Ich praca jest obciążona około 40-proc. klinem podatkowym, na który obok PIT składają się składki NFZ i ZUS. Część z nich jest ukryta po stronie pracodawcy.

Jednocześnie funkcjonuje wiele wyjątków i preferencji: niższe podatki płacą m.in. rolnicy, twórcy czy samozatrudnieni o wyższych dochodach. Część tych wyjątków to efekt lobbingu, w innych przypadkach dotyczą sektorów, w których wiele osób ma niską produktywność pracy i objęcie ich 40-proc. klinem podatkowym byłoby zabójcze.

W efekcie mamy system, w którym umiejętnie dobierając formę prawną umowy, możliwe jest obniżenie opodatkowania pracy z 40 proc. nawet poniżej 10 proc., z czego Polacy chętnie korzystają. W przypadku osób o wyższych dochodach szczególnie atrakcyjne jest samozatrudnienie, które w praktyce oznacza ograniczenie podatków do dwudziestu kilku procent.

Ministerialny test ma za zadanie odróżnić faktycznych przedsiębiorców od tych, którzy robią to tylko ze względów podatkowych. Jakkolwiek na papierze może się to wydawać sensowne, to w praktyce będzie przede wszystkim źródłem konfliktów między administracją a podatnikami.

Po pierwsze, życie gospodarcze jest skomplikowane, więc nie wszystkie sytuacje da się przewidzieć w ustawie. Po drugie, urzędnicy nie są kompetentnymi osobami, by oceniać, co jest, a co nie jest ponoszeniem ryzyka biznesowego, stanowiącym ostateczny wyznacznik przedsiębiorcy. Dlatego zamiast walczyć z symptomami, Ministerstwo Finansów powinno przede wszystkim skoncentrować się na przyczynach nadużywania samozatrudnienia – tak dużym zróżnicowaniu opodatkowania i oskładkowania dochodów w zależności od formy prawnej.

Warto w tym miejscu zaznaczyć, że polski system podatkowy premiuje tylko osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą. Osoby będące właścicielami spółek kapitałowych są już obciążone znacznie bardziej, płacąc zarówno CIT (9 lub 19 proc.), jak i potem PIT, co w praktyce najczęściej oznacza ponad 34-proc. opodatkowanie.

Prawdziwa reforma powinna polegać na zmniejszeniu różnic w opodatkowaniu i oskładkowaniu dochodów tak, aby podatnicy przede wszystkim skupili się na pracy, a nie na szukaniu optymalnych rozwiązań podatkowych. Czyli z jednej strony należałoby obniżyć opodatkowanie umów o pracę, a z drugiej podnieść opodatkowanie samozatrudnionych, rolników czy twórców. Jednocześnie tak skonstruowany system powinien zawierać duże kwoty wolne, które pozwoliłyby na objęcie nim wspominanych osób o niskiej produktywności.

Taka zmiana pozwoliłaby też wyrównać opodatkowanie właścicieli firm rozliczających się PIT i tych, które płacą jeszcze dodatkowo CIT. Mniejsze różnice w opodatkowaniu i oskładkowaniu zmniejszyłyby wreszcie liczbę konfliktów między podatnikami i administracją skarbową, które obecnie są jedną z największych barier rozwojowych dla polskiej gospodarki.

Niestety, obecnie rząd zamiast myśleć o gruntownej reformie systemu podatkowego, koncentruje się na szukaniu pieniędzy, by sfinansować obietnice wyborcze z „piątki Kaczyńskiego", co w praktyce oznaczać będzie równanie opodatkowania kolejnych grup zawodowych do góry.

Dr Aleksander Łaszek jest głównym ekonomistą i wiceprezesem zarządu Forum Obywatelskiego Rozwoju

Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby Ministerstwo Finansów postanowiło, że osoby wchodzące do swojego miejsca pracy prawą nogą płacą 40 proc. podatków i składek, a ci, którzy wejdą lewą nogą – 20 proc. Podatnicy szybko nauczyliby się przekraczać próg firmy prawą nogą, co jednak spowodowałoby spadek dochodów podatkowych państwa.

Ministerstwo Finansów, reagując na spadające dochody państwa, przystąpiłoby do działań uszczelniających system podatkowy, starając się wyłapać tych, którzy chcieli do pracy wejść prawą nogą, ale tylko ze względów podatkowych jako pierwszą postawili lewą nogę.

Pozostało 85% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację