Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby Ministerstwo Finansów postanowiło, że osoby wchodzące do swojego miejsca pracy prawą nogą płacą 40 proc. podatków i składek, a ci, którzy wejdą lewą nogą – 20 proc. Podatnicy szybko nauczyliby się przekraczać próg firmy prawą nogą, co jednak spowodowałoby spadek dochodów podatkowych państwa.
Ministerstwo Finansów, reagując na spadające dochody państwa, przystąpiłoby do działań uszczelniających system podatkowy, starając się wyłapać tych, którzy chcieli do pracy wejść prawą nogą, ale tylko ze względów podatkowych jako pierwszą postawili lewą nogę.
Jednocześnie zaczęłyby się pojawiać problemy interpretacyjne: a co z osobami wchodzącymi bocznymi wejściami, co z osobami wracającymi do pracy po przerwie obiadowej? W końcu, jak interpretować, gdy ktoś się potknie, wchodząc do firmy? Prawnicy i doradcy podatkowi mieliby dużo pracy, a na dodatek potrzeba by było coraz więcej urzędników do sprawdzania, którą nogą Polacy wchodzą do pracy.
Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, opis ten nie jest daleki od polskiej rzeczywistości. W Polsce najwyższe podatki, w stosunku do dochodu, płacą osoby pracujące na umowach o pracę. Ich praca jest obciążona około 40-proc. klinem podatkowym, na który obok PIT składają się składki NFZ i ZUS. Część z nich jest ukryta po stronie pracodawcy.
Jednocześnie funkcjonuje wiele wyjątków i preferencji: niższe podatki płacą m.in. rolnicy, twórcy czy samozatrudnieni o wyższych dochodach. Część tych wyjątków to efekt lobbingu, w innych przypadkach dotyczą sektorów, w których wiele osób ma niską produktywność pracy i objęcie ich 40-proc. klinem podatkowym byłoby zabójcze.