Cztery lata i żadnej afery czy wstrząśnięcia rynkami. Konferencje po posiedzeniach przewidywalne do bólu, wystąpienia przed Kongresem spokojne i merytoryczne. Janet Yellen była prawdziwym urzędnikiem. Jej kadencja będzie oceniana dobrze. Przede wszystkim oddaje gospodarkę w świetnej kondycji. Bezrobocie spadło znacząco z 6,7 do 4,1 proc., wzrost gospodarczy przyspieszył do ok. 3 proc., inflacja jest bliżej celu, nastroje biznesu poprawiły się, zaś poziom zaufania konsumentów jest blisko rekordu.

Poprawa ta nie może być w całości przypisana działaniom Fedu, zwłaszcza że wpływ polityki pieniężnej nie jest bezpośredni, ale na tej płaszczyźnie trudno będzie zarzucić Yellen coś złego. Przewidywalność służyła komunikacji Fedu z rynkami. Choć część ekonomistów może zarzucać Yellen brak inicjatywy, przez całą kadencję ani razu nie szokowała rynków, a z punktu widzenia stabilności finansowej to zaleta.

Gdy Yellen obejmowała urząd, twierdzono, że jest cieniem Bena Bernankego, z tym że jeszcze bardziej gołębim. Faktem jest jednak, że ani razu nie luzowała polityki pieniężnej, a w drugiej połowie kadencji rozpoczęła podnoszenie stóp procentowych oraz ograniczanie bilansu banku centralnego. Na razie nie odcisnęło się to negatywnie na gospodarce.

Zazwyczaj druga faza cyklu zacieśniania pieniężnego jest bardziej ryzykowna, a jej tempo w USA będzie przyspieszać. Wydaje się, że rynki nie doceniają ograniczania bilansu Fedu. Jeśli wywoła on skokowy wzrost rentowności obligacji, może zaszkodzić nie tylko koniunkturze w USA. Banki centralne w Europie i Azji cały czas stymulują gospodarkę niskimi stopami, jednak zacieśnienie w USA „rozlewa się" też na ich obszary. Upraszczając, tak jak Fed Bena Bernankego niejako wymusił na innych nadmierne luzowanie, tak Fed Jerome'a Powella, następcy Yellen, może wymusić niechciane zaostrzenie kursu. Yellen rozpoczęła ten proces, a pod wcześniejszym luzowaniem podpisała się jako wiceprezes. Jednak odpowiedzialność spadnie głównie na Bernankego, a ból głowy będzie miał Powell.