Co zdecydowało, że podjął się pan nowego tłumaczenia Moliera?
To była propozycja Jerzego Grzegorzewskiego. W 1994 roku wystawił „Don Juana" w Comédie de Saint-Étienne, gdzie zaproponował mi rolę tytułową. A potem postanowił przenieść tę inscenizację do Teatru Studio. Zorientował się, że żaden z istniejących przekładów mu nie odpowiada, więc zaproponowałem mu własny. I tak to się zaczęło.
Nie ma co ukrywać, że tłumaczenia Boya mocno się już zestarzały.
Już Bohdan Korzeniewski w latach 60. postanowił tłumaczyć Moliera. Jako reżyser uznał, że przekłady Boya są dość anachroniczne. Poza tym walczył z utartym, konwencjonalnym obrazem Moliera jako zabawnisia, facecjonisty. Język Boya to język początku XX wieku. Od tego czasu polszczyzna wyraźnie się zmieniła. Zmienił się też teatr i miało się wrażenie, że język Boya jeszcze go archaizował. W jego przekładach są, na przykład, takie zwroty, jak „aśćka" – z zupełnie innej epoki. A postacie Moliera normalnie ze sobą rozmawiają. To były teksty współczesne, na które nie ma powodu sztucznie nakładać patyny. Nie należy ich, oczywiście, za bardzo uwspółcześniać. Trzeba znaleźć taki środek, który zachowa współczesność, nie rażąc nadwspółczesnością. Czasem zdarza się, że w tłumaczeniach znajdzie się coś, czego nie ma u Moliera, albo też rzeczy czy zjawiska, nad którymi tłumacz zbyt łatwo przeszedł do porządku dziennego.
Czuje się, że pana przekłady to dzieło aktora, czyli praktyka, dlatego tak dobrze się ich słucha. Ćwiczył je pan na sobie?