Są dumą Manchesteru, bo tam zaczęła się ich kariera. Gdyby nie śmierć Robina (2012) i Maurice'a (2003) byliby najstarszym popowym zespołem. Kiedy wprowadzano ich do Rock'n'Roll Hall of Fame, cały muzyczny świat usłyszał, że tylko The Beatles, Elvis Presley i Michael Jackson sprzedali więcej płyt. Mieli wtedy na koncie 220 mln albumów. Brian Wilson podkreślał, że byli pierwszym zespołem, który wypromował rodzinne śpiewanie w harmonii głosów, jeszcze przez The Beach Boys.
Zaczęli tak dawno, że o ich prapoczątkach krążą legendy. Podobno, gdy biegli zaprezentować się w popularnej wówczas formie śpiewania z playbacku, potłukła im się płyta z piosenkami. Musieli zaśpiewać na żywo, a po gorącym przyjęciu postanowili rozpocząć profesjonalną karierę.
Ironia losu
Gibbów uważa się często za Australijczyków, ponieważ tak jak rodzina Youngów, założycieli AC/DC, wyemigrowali z Wielkiej Brytanii za chlebem na antypody. Śpiewali w przerwach wyścigów samochodowych, prosto z „paki", aż platforma ciężarówki była usiana monetami. Ten pionierski okres Robin Gibb przypomniał tuż przed śmiercią w piosence „Sidney". Zanim stali się sławni, poczuli, co to ironia losu. Kiedy postanowili opuścić Australię z powodu braku sukcesów, na pokładzie statku płynącego do Anglii dowiedzieli się, że ich piosenkę „Spicks and Specks" uznano za największy australijski hit 1966 roku.
Postanowili mierzyć najwyżej jak się da i wysłali nagrania do menedżera Beatlesów – Briana Epsteina. Ten przekazał je Robertowi Stigwoodowi, który za namową Paula McCartneya postanowił skorzystać z życiowej szansy i został producentem Bee Gees.
Nie zapowiadali się wtedy jeszcze na giganta rytmicznych przebojów disco. Śpiewali słodko i ckliwie. Taki był hit „Massachusetts", który pobił rekord sprzedaży singli (5 mln egzemplarzy).