Ksiądz Eugeniusz Surgent, którego historię opisaliśmy w artykule „Kościelne peregrynacje kościelnego drapieżcy” („Plus Minus”, 26-27 listopada), w ciągu 50 lat swojego kapłaństwa mógł skrzywdzić dziesiątki dzieci. Za seksualne wykorzystanie sześciu chłopców w parafii Kiczora został w latach 70. XX w. skazany na karę więzienia, ale po jego opuszczeniu wciąż pracował w duszpasterstwie. Z archidiecezji krakowskiej trafił do diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, a potem pelplińskiej. Pracując na Pomorzu Środkowym także – co wynika z materiałów archiwalnych w Instytucie Pamięci Narodowej – dalej wykorzystywał dzieci. Organa ścigania wiedziały o tym lecz nie reagowały. Kościół – jak zapewniali nas przedstawiciele diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej oraz pelplińskiej – nie miał wiedzy ani o wyroku skazującym, ani też nie dostawał żadnych skarg na duchownego.
Po publikacji tekstu w parafiach, w których pracował ks. Surgent zostały odczytane specjalne komunikaty z prośbą do osób pokrzywdzonych, by skontaktowały się z delegatami ds. ochrony dzieci i młodzieży. – Sprawca już nie żyje, nie można przeprowadzić procesu karnego, ale pokrzywdzeni przez niego do dziś noszą w sobie bolesne skutki jego przestępstw. Należy im pomóc – tłumaczył w rozmowie z KAI ks. Piotr Studnicki, kierownik Biura Delegata KEP ds. ochrony dzieci i młodzieży.
Czytaj więcej
Przypadek księdza pedofila, który ujawniamy, jest częścią mrocznej historii Kościoła w Polsce. Eugeniusz Surgent przez kilkadziesiąt lat molestował chłopców w parafiach od Małopolski po Zachodniopomorskie. Mógł to robić, choć jego przestępstwa nie były tajemnicą dla biskupów. Wiedziała o nich także SB, ale uznała, że zdemoralizowany duchowny najbardziej zaszkodzi Kościołowi, jeśli pozwoli mu się grasować. I się nie pomyliła.
Do diecezjalnych delegatów jak na razie nie zgłosiły się żadne pokrzywdzone przez ks. Surgenta osoby. Dwie skontaktowały się za to z redakcją „Rzeczpospolitej”.
- Dobierał się do mnie gdzieś latem 1979 roku. Miałem wtedy 11 lat, byłem ministrantem, a on uczył nas religii – opowiada pan Jerzy. - Chwalił się, że zna Jana Pawła II, bo jak był w seminarium, to on był jego wychowawcą. Ktoś kto znał papieża był dla nas, małych wtedy chłopców, niemal tak samo ważny jak papież. Zapraszał nas do swojego mieszkania, obiecując obrazek z podpisem Jana Pawła – tłumaczy.