Słaba demografia to matka niemal wszystkich polskich problemów. Nie tylko zresztą polskich, bo niska dzietność to problem wielu krajów świata. Zwłaszcza tych, które obejmujemy kategorią „rozwinięte”.
To kraje o bardzo różnej charakterystyce i historii. W Chinach, gdzie przez dekady forsowano przymusową politykę jednego dziecka, mimo że władze dawno odtrąbiły odwrót, współczynnik dzietności wciąż wynosi 1,09 i staje się powoli kluczowym problemem lokalnej gospodarki. W Japonii, gdzie nigdy nie uprawiano centralnie planowanej polityki urodzeń, współczynnik dzietności jest na poziomie 1,2. We wciąż dynamicznie rozwijającej się Korei osiągnął najniższe w historii 0,72.
Czytaj więcej
Choć na świadczenia „500+” wydano 305 mld zł, liczba urodzeń wciąż spada, a zasięg skrajnego ubóstwa jest taki jak przed wprowadzeniem programu.
Średnia europejska to 1,53, a prezentowana do niedawna jako lider dzietności Francja ma wskaźnik na poziomie 1,68. Polska stacza się na tym tle na samo dno europejskiej tabeli. Nasza dzietność w 2023 roku to 1,16 przy wskaźniku 2,1, który gwarantuje elementarną zastępowalność pokoleń.
Program „500+” zmienił się w „800+”, a dzietność najniższa w historii
Tyle statystyka. A konsekwencje? Dotykają niemal każdej dziedziny życia. Od polityki (starzejący się, z naturalnymi tendencjami do konserwatyzmu, elektorat) po gospodarkę. Zwłaszcza ta ostatnia ma znaczenie, bo nie pozostawia wyjścia z dylematu; uzupełnianie rynku pracy migrantami, co jest tożsame ze zmianami w strukturze etnicznej społeczeństwa, czy permanentny deficyt rąk do pracy, czyli postępujący spadek wskaźników rozwoju i zwiększający się dystans do gospodarek rozwiniętych.