Dokumenty złożone, klamka zapadła. PKW przystąpiła do sprawdzania, jak partie i koalicje startujące w wyborach spełniły wymogi formalne. Teraz z listy wyborczej może wypaść tylko kandydat, który sam tego chce. Weszliśmy w ostatni etap kampanii.
Kształt list wyborczych to odzwierciedlenie układu sił w każdej partii. Spadochroniarze, prominenci, niewygodni koalicjanci, pupile prezesów i przewodniczących – wszyscy zasiedli już na swoich miejscach, a jedyna decyzja, jaka została im do podjęcia, to ta wynikająca z kalkulacji: „Mam szansę na mandat?”. Bo jeśli nie, być może nie opłaca się ładować góry pieniędzy, czasu i energii w tę walkę. Chyba że w perspektywie kandydat czy kandydatka ma kolejne wybory – samorządowe. Wtedy ciężka praca na rzecz listy jest gwarantowana.
Czytaj więcej
W środę minął termin rejestracji list. Kampanijną niespodziankę sprawili Bezpartyjni Samorządowcy, którzy stali się szóstym ogólnopolskim komitetem.
Ale i tak wszyscy w napięciu będą patrzeć na „jedynki”. Takie miejsce to szansa, ale i test decydujący często o dalszej karierze. Szczególnie jeśli jest się debiutantem i spadochroniarzem, tak jak np. minister cyfryzacji Janusz Cieszyński z PiS. Dla niego nie ma wsi w Warmińsko-Mazurskiem, która byłaby zbyt mała, by się w niej pokazać, wręczyć jakieś prezenty, otworzyć budowę drogi, przywieźć strażakom sprzęt. Albo dla posłanki Agnieszki Dziemianowicz-Bąk, która debiutantką nie jest, ale ma za zadanie pociągnąć listę Nowej Lewicy w Gdyni. Jeśli tam Nowa Lewica nie obroni dwóch mandatów, to właśnie liderka narazi swój budowany przez całą mijającą kadencję autorytet.
Sporo ryzykują też postaci kontrowersyjne – Roman Giertych startujący z list KO czy gwałtownie próbujący zmienić wizerunek Robert Bąkiewicz z PiS. Słaby wynik to dla nich pożegnanie z sejmową polityką na zawsze.