Przedstawiciele władzy, ale czasem i opozycji prześcigają się w sposobach ograniczenia liczby cudzoziemców przybywających do Polski. Z pogardą opowiadają o „migrantach zarobkowych”, tak jakby chęć zarabiania i przeżycia była czymś obcym szlachetnemu z natury polskiemu narodowi, żywiącemu się manną niebiańską. PiS wręcz szczuje na osoby o innym kolorze skóry czy odmiennego wyznania. Wściekłość rządzących budzą nie tylko osoby uciekające z przyczyn ekonomicznych (choć i to należy czytać często jako dramat w trzech aktach: brak pracy – głód – śmierć), ale także ci, którym zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo, bo w ich krajach toczy się wojna.
W żaden inny sposób niż określeniem „państwowy sadyzm” nie można nazwać przecież tego, co do dziś wyczyniają służby i wojsko na granicy polsko-białoruskiej. I cały czas słyszymy to samo tłumaczenie: przecież to tylko wysłani przez Łukaszenkę dorobkiewicze. Dlaczego w takim razie nie dajemy im szansy, żeby się w Polsce dorobili?
Czytaj więcej
Już nie tylko specjaliści w centrach usług dla biznesu, ale także inżynierowie i robotnicy w fabrykach, budowlańcy, magazynierzy i kurierzy uczą się pracować z cudzoziemcami z egzotycznych krajów.
Przez pewien czas dziurę na rynku pracy zasypywali chętni do pracy przybysze z Ukrainy, w większości kobiety szukające zatrudnienia w usługach. Ale coraz mniej z nich ma ochotę na walkę z polską biurokracją, odbieraniem zasiłków w ramach represji za tygodniowy pobyt w ojczyźnie, by np. spotkać się z walczącym mężem, i nasilającymi się atakami rycerzy polskości spod sztandarów Grzegorza Brauna. Liczba uchodźców z Ukrainy jest już wyższa w Niemczech niż w Polsce. Tej wspaniałej Polsce, która miała jako Chrystus Narodów wziąć na siebie całą odpowiedzialność za los braci i sióstr zza wschodniej granicy. Miała – ale nie wzięła.