Minister obrony zachował się w czwartek źle albo bardzo źle. Źle – jeśli uznał, że aby chronić strategiczny zasób polskiego państwa, jakim jest wicepremier i minister obrony Mariusz Błaszczak, należy obsadzić w roli kozła ofiarnego jednego z najważniejszych generałów w wojsku polskim. A bardzo źle – jeśli powiedział prawdę i ujawnił, że rządzący w Polsce dowiedzą się o rosyjskiej rakiecie nad naszym krajem dopiero w sytuacji, gdy spadnie ona przed KPRM albo przed Sejmem.
Co bowiem powiedział Błaszczak? Otóż minister obrony wyjaśnił nam, że w zasadzie wszystko zadziałało. Centrum Operacji Powietrznych otrzymało informację, że w stronę Polski może lecieć rakieta. Nawiązano współpracę ze stroną ukraińską i Amerykanami. Obiekt namierzyły stacje radiolokacyjne. Poderwano polskie i amerykańskie samoloty. Wszystko było więc dopięte na ostatni guzik z wyjątkiem dwóch drobnych spraw. Po pierwsze – tak doskonale namierzona rakieta gdzieś nam się zapodziała i odnalazła się w lesie pod Bydgoszczą po czterech miesiącach. Po drugie, nikt – jak twierdzi Błaszczak – mu o całej sprawie nie opowiedział.
Czytaj więcej
Szef MON zarzucił dowódcy operacyjnemu rodzajów sił zbrojnych, że nie poinformował go o tym, że w polską przestrzeń powietrzną wleciała ze wschodu rakieta manewrująca. O losie generała zdecyduje prezydent Andrzej Duda.
Innymi słowy: minister obrony narodowej kraju sąsiadującego z ogarniętą wojną Ukrainą nie wie nic o tym, że polscy żołnierze do spółki z Ukraińcami i Amerykanami namierzają zbliżającą się do kraju rakietę. Nie wie nic o podrywanych polskich i amerykańskich myśliwcach. I w ogóle by się nie dowiedział, gdyby w kwietniu pewna kobieta nie postanowiła pojeździć konno po lesie. A skoro o sprawie nic nie dowiedział się minister obrony, to nie wie też nic i premier. Gdyby nie owa amatorka przejażdżek konnych, rakietę mogliby znaleźć za 10 lat grzybiarze i dopiero byśmy się głowili nad tym, co rosyjska Ch-55 robi w lesie pod Bydgoszczą.