Najnowszego filmu Edwarda Zwicka, reżysera „Wichrów namiętności” oraz „Ostatniego samuraja”, nie było w polskich kinach, więc warto się nad nim pochylić teraz. Tym bardziej, że wcale nie toczy się w „szachowym tempie”.
To przede wszystkim opowieść o indywidualności, jaką był Bobby Fischer i o jego czasach. Robert dorastał w poczuciu osaczenia, bo jego żydowska, lewicująca rodzina wzbudzała w USA epoki maccartyzmu podejrzenia. Spokój przynosiły mu szachy, które stały się jego miłością i obsesją. W rozwoju szachowych umiejętności pomagał mu Carmine Nigro, człowiek, o którym prawdziwy Fischer mówił: „nie był najlepszym graczem, ale bardzo dobrze uczył”.
Jako piętnastolatek Bobby został w 1958 r. najmłodszym arcymistrzem w historii (rekord został pobity dopiero po 33 latach). Świat Zachodu z czasem uwierzył, że to on przełamie radziecką dominację w „królewskiej grze”, co w realiach zimnej wojny było znaczącym symbolem, mającym zastosowanie w propagandzie. Jednak numer jeden – Boris Spasski – na długo pozostawał poza zasięgiem Amerykanina, a cena za popularność rosła. Zachowanie Fischera, obsesyjnie przekonanego o wymierzonym w niego spisku, stawało się coraz dziwniejsze.
Trójka scenarzystów pod przewodnictwem Stevena Knighta, odpowiedzialnego za rozgrywający się w zamkniętej przestrzeni samochodu dramat „Locke” i niezłego „Ugotowanego” o ambitnym szefie kuchni, wykonała świetną robotę. „Pionek” łączy zalety wymienionych filmów – interesująco opowiada o pozornie mało nośnym temacie, a głównym bohaterem jest ekscentryczny indywidualista.