W polityce, tak jak w miłości, nadchodzi moment, w którym obie strony zdają sobie sprawę z całą ostrością, że partner lub partnerka nie są doskonali. Co więcej – wydają się od ideału bardzo odlegli. To może przerodzić się w początek rozstania, ale bywa, że – jeśli uczucie jest głębokie – następuje wtedy prawdziwa akceptacja, nie tylko zalet, ale i wad miłości życia.
PiS i Porozumienie są już dawno po tym momencie prawdy. I wszystko wskazuje na to, że swoich braków i słabych stron nie zamierzają akceptować. Tym razem to jednak ten większy koalicjant znalazł się w mocy tego mniejszego. I może dlatego, nie tylko ze względu na wzrost, Jarosław Gowin zwany jest w Zjednocznej Prawicy „Dużym Jarosławem" a prezes PiS „Małym".
Obaj politycy nie mają łatwych charakterów i odznaczają się znakomitą pamięcią co do tego, kto im się czym przysłużył. I pierwszy raz to „Duży" ma dokąd odejść, a „Mały" może się tylko przyglądać, co będzie. Ale czy bezczynnie? Na pewno nie.
Pierwsza rzecz do zrobienia to doprowadzenie wreszcie do głosowania nad europejskimi środkami na odbudowę po pandemii. Skoro wiadomo już, że Solidarna Polska zdania nie zmieni, to najlepiej szybko pokazać, że Porozumienie głosuje razem z PiS, a PiS wspólnie z całą opozycją. To argument oczywiście dla wyborców, a nie dla polityków, ale jednak ważny. Jeśli Ziobro chce zagospodarować eurosceptyków, bo tak mu wychodzi z fokusów, to nie ma żadnego powodu, żeby PiS oddawało wyborców o poglądach prawicowych, ale proeuropejskich. Szczególnie że Unia dobrze za to zapłaci.
W ten sposób PiS niszczy także trochę nową i jeszcze nieokrzepłą tożsamość Porozumienia jako partii zorientowanej na Unię i w gruncie rzeczy liberalnej. Bo w tłumie rąk głosujących za funduszami UE ręce posłów Porozumienia pozostaną niezauważone.