Kurierzy nie zważają na ryzyko złapania covidu i tłoczą się przed luksusową restauracją Carbone na nowojorskim Manhattanie, byle jak najszybciej odebrać warte 32 dolary porcje rigatoni i dostarczyć je bezpiecznie schowanym w swoich apartamentach bogaczom. Ta scena opisana wiosną zeszłego roku w piśmie „The Atlantic" pokazywała, że w „demokratycznej pandemii", która miała w równym stopniu zagrażać wszystkim, nie wszyscy są równi.
Gdy wiosną ubiegłego roku ludzie zaczęli masowo zakażać się i umierać z powodu nieznanego wirusa przywleczonego z Wuhanu, władze nie znalazły innego sposobu na powstrzymanie hekatomby niż zamrożenie życia społecznego. Zamknięto hotele i restauracje, przestały latać samoloty i funkcjonować sklepy, chyba że zajmowały się sprzedażą podstawowej żywności i leków. Masy znalazły się na bruku. W Ameryce liczba bezrobotnych w krótkim czasie poszybowała do 30 milionów, w Hiszpanii bez źródeł dochodów pozostało cztery na dziesięć osób w wieku do 29. roku życia. Nikt nie wydawał się bezpieczny, skoro nawet najpotężniejsi tego świata łapali wirusa – z życiem ledwo uszedł premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson, na Covid-19 zachorował też później prezydent USA Donald Trump.
Atmosfera rzymskiej pizzerii
Po pierwszym szoku wiele firm odkryło jednak, że może funkcjonować w nowych warunkach: zdalnie. Niektórym udało się wręcz mocno ograniczyć koszty. Inne, które jak Amazon czy Allegro, już wcześniej królowały w wirtualnym świecie, teraz miały na wyciągnięcie ręki przestrzeń pozostawioną przez konkurentów działających „w realu" i zaczęły osiągać niebotyczne zyski. Dostrzegli to inwestorzy: po pierwszych załamaniach giełda nowojorska poszybowała w górę, a za nią parkiety w innych częściach świata. W środku zarazy okazało się, że łączny majątek przeszło 600 amerykańskich miliarderów urósł o bilion dolarów, czyli prawie dwukrotność PKB Polski.
Nie wszyscy jednak mogli pójść tą drogą. Z samej natury internet sprzyja koncentracji majątku, umożliwiając powstawanie globalnych platform, takich jak Google czy Facebook. Ograniczona jest też liczba inwestorów dysponujących wolnym kapitałem. Co równie ważne, nie da się wszystkiego przerzucić ze świata realnego do wirtualnego. Nie można przecież atmosfery tradycyjnej, rzymskiej pizzerii odtworzyć w sieci. Podobnie jak doświadczenia, jakie daje wypożyczenie kajaków na Mazurach czy przejście kursu flamenco w jednej ze szkół tańca w Sewilli. Te wszystkie małe biznesy stanowią podstawę istnienia klasy średniej – od Polski po Holandię czy Kanadę. Pandemia skazała wielką ich część na wymarcie. Analitycy instytutu Gallupa obliczyli, że o ile 71 procent osób, które zarabiają w Stanach ponad 180 tysięcy dolarów rocznie, przeszło po wybuchu zarazy na pracę zdalną, o tyle już tylko 41 procent tych, którzy inkasowali do tej pory mniej niż 24 tysiące dolarów rocznie, potrafiło w taki sposób uratować swój biznes. Blisko 60 procent pozostało na lodzie.
Południe Europy, gdzie udział firm rodzinnych, często żyjących z obsługi ruchu turystycznego, jest relatywnie jeszcze większy niż na północy, zamknęło z kolei miniony rok największym załamaniem gospodarki od II wojny światowej. W Hiszpanii dochód narodowy spadł o 11 procent, we Włoszech niewiele mniej. W Stanach Zjednoczonych, które na wojnie z Hitlerem sporo zarobiły, trzeba cofnąć się do wielkiego kryzysu z lat 30. ubiegłego wieku, aby natknąć się na podobny kataklizm.