Boris Johnson nie był ze swojego przemówienia zadowolony. Kilka razy powtarzał nagranie, mówił współpracownikom, że „to wszystko bardzo skomplikowane". Przeczuwał, że z tego nic dobrego nie wyjdzie.
I faktycznie, wystąpienie premiera z 10 maja, w którym zapowiada, że choć blokada będzie zniesiona, to przecież trzeba „pozostać czujnym" („stay alert"), zostało przez społeczeństwo zrozumiane jednoznacznie: jako przyzwolenie do powrotu do dawnego życia. Na drugi dzień wąziutkie perony 157-letniego, londyńskiego metra zapełniły się nieprzebranym tłumem. O utrzymywaniu „bezpiecznego oddalenia" nie było mowy, podobnie zresztą, jak w pubach, parkach czy szkołach, gdzie nikt za bardzo o tym nie myślał.
Reforma Blaira
Tyle że w Walii, Irlandii Północnej i Szkocji Johnsona nie posłuchano. Ulice Cardiff, Belfastu i Edynburga pozostały puste, bo władze tych prowincji nie poszły za wskazaniami szefa rządu. Ku zaskoczeniu wielu Brytyjczyków, a może i samego premiera, okazało się, że na mocy wprowadzonych jeszcze pod koniec lat 90. przepisów o „przekazaniu" („devolution") władzy z Londynu do trzech wspomnianych ośrodków, zdawałoby się niewinne zapisy o kompetencjach w sprawach sanitarnych, nabrały kluczowego znaczenia.
Sprawa dotyczy w szczególności Szkocji. Sir Thomas Devine, czołowy historyk w Edynburgu, tłumaczy „Rzeczpospolitej": w czasach współczesnych szkocki separatyzm zaczął się na serio wraz z upadkiem brytyjskiego imperium, w którym Szkoci odgrywali nieproporcjonalnie dużą rolę. Paliwem okazał się potem dla niego ostry skręt w prawo kraju wraz z Margaret Thatcher, bo szkockie serce bije dla lewej strony. Do dalszej radykalizacji nastrojów doprowadził narzucony Szkotom brexit. I wreszcie odpowiedź Londynu na pandemię, która jest katastrofą. Przewiduję, że do końca obecnej kadencji parlamentu w Westminsterze (w maju 2024 r. – przyp. red.) Szkocja będzie niepodległa.