Na uczestników „Wielkiego Brata" patrzyłem rzadko, ale z ciekawością i sympatią, choć swoje medialne triumfy opłacili drwinami świata kultury. Byli żywą próbką dzisiejszego polskiego społeczeństwa, a nie martwą cyfrą tak zwanych badań opinii. Warto było się im przyglądać – ze względu na właściwości religijne, płciowe, społeczne, regionalne, zawodowe, edukacyjne. Przedmiotem, który najrzadziej zjawiał się w ich dłoniach oraz rozmowach, była książka, kamery natomiast towarzyszyły im nieprzerwanie, a oni zawsze byli do nich uszykowani. Błyszczeli swojskim poczuciem humoru, wskazującym na powinowactwo z panującą poetyką felietonu, a w grze z Wielkim Bratem kultywowali styl plebejski, bliższy raczej Szwejkowi niż Konradowi.
W pierwszych reakcjach na telewizyjne widowisko zdumiewająca była siła odrzucenia. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek przedtem jakiekolwiek dzieło sztuki, film lub widowisko wzbudziło taką jedność moralno-polityczną. Za dawnego, owszem, reżimu, jedność taką próbowano organizować, puszczając na ekrany, po nużących krętactwach „Człowieka z marmuru" na przykład, ale kończyło się na paru służalczych recenzjach. Uwłaczające właściwie porównanie z tą spontaniczną demonstracją jedności, dającą wyraz serdecznemu oburzeniu oraz intelektualnemu potępieniu, jakie zjednoczyło kapłanów i psychologów, publicystów i pedagogów, radców odpowiedniej rady, ponad ich podziałami, ministra dziedzictwa narodowego z jego świtą (prawicową), a także rzeczników telewizji publicznej (lewicowych), prawdziwych artystów i akademickich augurów. „Nieetyczna nieodpowiedzialność", „zagrożenie psychiczne", „symboliczne igrzyska", „orwelliada na żywo", „mydlana rzeczywistość", „triumf podglądactwa" aż po „apoteozę knajactwa", „tandetny narcyzm" i „orgazm moralny" – oto niektóre tylko z wynalazków słownych, do jakich podjudziła swoich sędziów polska wersja holenderskiego patentu. Nawet wtedy, kiedy oświadczyli się czołowi reżyserzy (Andrzej Wajda, Jerzy Kawalerowicz, Krzysztof Zanussi) oraz przybyli z odsieczą europejscy intelektualiści (Umberto Eco, Jean Baudrillard, Zygmunt Bauman), nie ustrzeżono się mylenia treści i formy. My wszyscy bowiem, ludzie kultury, zostaliśmy ugodzeni do żywego.
Tymczasem prawie 9 mln widzów, niemal jedna czwarta całej populacji, wliczając niemowlęta i niedowidzących, oglądało finał pierwszej edycji „Wielkiego Brata", za nic sobie mając zarówno potępienia, jak i przemilczenia. Więcej zatem niż podczas transmisji z powitania papieża, co w Polsce jest rekordem absolutnym. Nic nie wskazuje na to, aby był to wyczyn jednorazowy, następne tysiące uczestników oraz miliony widzów już startują w przedbiegach. Jeśli ten podział – na elity ludzi kultury i olbrzymią klasę motłochu, jak zechciał się wyrazić jeden z augurów — zostanie utrwalony, będziemy musieli zamurować się w naszych akademiach i seminariach, książnicach i odeonach, muzeach i antykwariatach, zaklinając się wytrwale: Memento mori! Chętnie poddałbym się temu wyrokowi, zwłaszcza że dogadza on moim skrytym pragnieniom, gdyby nie to, że jego sentencje są wątpliwe.Wątpliwe, a nie fałszywe, podzielam bowiem wiele z przedstawionych dotąd ocen, a zarazem wydają mi się one jednostronne. Znaleźliśmy się bowiem nie w obliczu przerażającej oczywistości, którą należy tylko osądzić i odrzucić, lecz którą należy rozwikłać i oswoić.
Czytaj więcej
17 KWIETNIA 2010: Niespecjalnie chciał i umiał pływać w pianie współczesności. Właśnie dlatego, że traktował sprawy publiczne tak poważnie.
Bluźniercze sypialnie
Zarówno ci, którzy „Wielkiego Brata" promują, jak i ci, którzy go potępiają, mówią właściwie to samo: nic już, przynajmniej w kulturze masowej, nie będzie takie, jak dotąd. Nie ma więc co ukrywać – jeśli nie jest to akt rewolucji, jest to jej zapowiedź. Aby zarówno takim zapowiedziom, jak i aktom, nie dać się oszołomić, trzeba im przeciwstawiać chłodne ewolucyjne analizy. Gdyby można było z tego intelektualnego potrzasku wybrnąć dialektycznie, powiedziałbym tak: ilość zwyczajnie przeszła w jakość. Nowizna ta jest tylko szczególną mieszanką starych składników.