Wizję mocarstwowości Rzeczypospolitej ponownie zarysował George Friedman, założyciel ośrodka Stratfor, podczas sopockiego EFNI. Z krajowej perspektywy potencjalnej wielkości jakoś nie widać, można by zatem zbyć gdybania amerykańskiego analityka uśmieszkiem zażenowania, ale może warto na rzecz całą spojrzeć z innej strony. Co musiałoby się wydarzyć wokół nas, co sami musielibyśmy zrobić, by za trzy dekady to Polska rozdawała karty w naszej części kontynentu.
Na okoliczności zewnętrzne nie mamy wielkiego wpływu. Oczywiste jednak, że Rosja musiałaby się rozpaść, a Niemcy utracić przywódczą pozycję, by zrobiło się miejsce dla polskich ambicji. To pierwsze nie jest nierealne, biorąc pod uwagę, jak płytka pozostaje w gruncie rzeczy władza Putina. Drugie także leży w zakresie wyobrażeń, czynnikiem rozsadzającym może stać się podział wewnętrzny między autochtonami a muzułmanami. Rdzenne Niemki rodzą statystycznie trzy raz mniej dzieci niż muzułmanki, co za dwie, trzy dekady zaowocuje nową strukturą niemieckiego społeczeństwa.
Mamy za to wpływ na czynniki wewnętrzne. Warto zatem zdefiniować, gdzie leżą główne przeszkody na drodze do mocarstwowości.
Pierwsza to demografia. Mamy niski wskaźnik dzietności, luka demograficzna już odbija się na rynku pracy, a będzie jeszcze gorzej w przyszłości. Jeszcze bardziej zgubny wpływ ma na system emerytalny, który wkrótce stanie się niewypłacalny, a świadczenia bezpośrednio obciążą budżet państwa. Mocarstwo zaś musi mieć podaż pracowników i żołnierzy, nie mogą go też obciążać nadmiernie wydatki socjalne.
Druga przeszkoda to słaba gospodarka. W dobie przyrostu PKB, malejącego deficytu budżetowego, przewidywanym wzroście ratingów oraz zaliczeniu Polski do krajów rozwiniętych brzmi to jak malkontenctwo, ale nasza gospodarka „mocarstwowa" nijak nie jest. Pod względem wzrostu PKB zajmujemy ledwie szóste miejsce w Unii, co oznacza, że nie dogoniliśmy państw bogatszych. Jeśli zaś chodzi o deficyt, mamy mało chwalebne trzecie miejsce w UE od końca po Rumunii i Francji.