Nie zanosi się na prędkie zakończenie impasu na polsko-ukraińskiej granicy. Od 6 listopada przewoźnicy zrzeszeni w Komitecie Obrony Przewoźników i Pracodawców Transportu zablokowali przejazd przez Dorohusk, Hrebenne i Korczową, a od środy zapowiadają protest na przejściu w Medyce.
Protestujący przepuszczają o każdej pełnej godzinie po cztery samochody w obu kierunkach. Pojazdy z żywnością świeżą, transporty humanitarne i wojskowe przepuszczane są na bieżąco. – Jadą bez kolejki na Ukrainę kurczaki, banany, kwiaty. Nie chcemy ich przecież zagłodzić – podkreśla jeden ze strajkujących, który chce pozostać anonimowy. – Twarz też zakrywam, bo protest się skończy, a ja znów będę musiał jeździć na Ukrainę – tłumaczy.
Obawia się pogróżek. Jedna z polskich ciężarówek czekających w Ukrainie na wyjazd została obrzucona kamieniami: zbite reflektory i szyba, ukradzione akumulatory. Nieznani sprawcy w Ukrainie podpalili też naczepę na polskich tablicach rejestracyjnych. W ukraińskim internecie wylewa się na strajkujących fala pomyj. – Tamtejsze służby traktują nas jak bankomaty, a w Polsce tracimy rynek. Jak mamy konkurować z ukraińskimi firmami, gdy musimy płacić kierowcy 2,5 tys. euro, a firmy ukraińskie płacą 700 euro? – pyta inny strajkujący przedsiębiorca.
Dodaje, że nie dość, że brakuje ładunków, to sięga po nie ukraińska konkurencja. – Woziłem z Polski do Francji ładunki po 1,15 euro, ale straciłem zlecenie na rzecz firmy ukraińskiej, która wykonuje przewozy po 0,9 euro. Polskie spedycje korzystają z ukraińskich przewoźników także w przewozach krajowych, choć w myśl unijno-ukraińskiej umowy transportowej ukraińskie samochody mogą wykonywać przejazdy tylko w ruchu dwustronnym i tranzytowym – wskazuje jeszcze inny polski przewoźnik, biorący udział w proteście.
Ukraińska konkurencja szczególnie mocno uderzyła w firmy ze ściany wschodniej. – Zniknęły ładunki wyjazdowe z Polski, co podcięło podstawy naszego funkcjonowania – tłumaczy przedsiębiorca.