Aleksander Słabisz z Nowego Jorku
Wydawałoby się, że kiedy kraj okrzyknął Hillary Clinton zwyciężczynią prawyborów w Partii Demokratycznej, a sam prezydent, wiceprezydent i liderka demokratów w Izbie Reprezentantów oficjalnie udzielili jej poparcia, jej jedyny rywal automatycznie opuści ręce, zwinie swój sztab i uda się na zasłużony odpoczynek. Bo po co nadal prowadzić kampanię, jak i tak nie ma szans na wygraną?
Tymczasem Bernie Sanders nie wstrzymał zbiórki pieniędzy, nadal umawiał się na spotkania z wyborcami i krytykuje swoją oponentkę oraz establishment partii, prezentując się jako kandydat spoza układu. Zapowiedział, że nie zawiesi kampanii przed głosowaniem w Dystrykcie Kolumbii, a może pociągnie ją do Krajowej Konwencji Demokratów, która ma się odbyć w drugiej połowie lipca w Filadelfii. Dlaczego?
Oficjalnie, utrzymuje, że nadal może wygrać nominację. Teoretycznie mógłby, jeżeli udałoby mu się przekonać superdelegatów do zmiany zdania i poparcia go w głosowaniu podczas konwencji. Superdelegaci to wybieralni politycy, prominentni członkowie partii z koneksjami, którzy – w przeciwieństwie do zaprzysięgłych delegatów – nie są zobowiązani głosować zgodnie z wynikami prawyborów w ich stanie. Mogą zatem zmienić zdanie, kiedy chcą. Problem polega na tym, że w momencie, gdy okrzyknięto Clinton zwyciężczynią prawyborów, miała ona o około 300 delegatów i ponad 500 superdelegatów więcej niż Sanders. Senator z Vermont musiałby przekonać do siebie około 400 superdelegatów, by uzyskać wymagane 2383 głosy. Na razie żaden nie wykazuje chęci zmiany zdania i głosowania na Sandersa.
Zdaniem ekspertów politycznych przedłużanie kampanii umacnia wpływy polityczne Sandersa. Senator z Vermont uważa się bowiem za lidera politycznego ruchu i chce, aby jego poglądy, np. te dotyczące większego nadzoru nad bankami, poprawy infrastruktury oraz darmowych studiów, znalazły się w oficjalnej doktrynie Partii Demokratycznej. To postulaty, które nadawały tempa jego kampanii, a trzeba przyznać, że kampania ta dokonała cudów. W ciągu stosunkowo krótkiego czasu z mało znanego członka Senatu stanął na czele wielkiego ruchu, o którego istnieniu wielu demokratów nie zdawało sobie sprawy. W ten sposób zaktywizował rzesze nowych wyborców. Stąd im dłużej będzie robić szum wokół siebie, tym większe szanse, że jego poglądy dotrą do coraz szerszych rzesz zwolenników partii i ogółu narodu. – Z tym programem będziemy walczyć o każdy kolejny głos i pojedziemy na Krajową Konwencję Demokratów w Filadelfii – zapowiedział w ubiegłym tygodniu.