Miłość polskich mediów do Partii Republikańskiej jest znana. Nie od dziś. Od roku 2008 kolejni, skądinąd nieliczni, korespondenci karmią rodzimych czytelników wiadomościami, że już niebawem nastąpi koniec demokratów, że partia Baracka Obamy jest w kryzysie i że republikanie przejmują władzę. I tak w roku 2008 prezydentem miał być John McCain, w 2012 – Mitt Romney, a w nadchodzących wyborach najpierw republikańscy młodzi i przebojowi: kolejno Marco Rubio, potem Ted Cruz. Odkąd zaś kandydatem został nieobliczany Donald Trump, nie ulega wątpliwości, że to on będzie kolejnym lokatorem Białego Domu. Może przepowiednie i oczekiwania spełnią się w tym roku.
Nie zmienia to faktu, że kandydatura Trumpa jest przejawem radykalnego kryzysu amerykańskiej demokracji. Pisaliśmy o tym w marcu na łamach „Rzeczpospolitej". Już wtedy wskazywaliśmy cechy jego charakteru, które dyskwalifikują kandydata republikanów do bycia prezydentem USA. Od tego czasu „the Trump", jak lubi sam siebie nazywać w wysyłanych nocą tweetach, pokazał jeszcze gorsze cechy swojej osobowości: chamstwo, lubieżność i prostactwo na skalę niespotykaną dotychczas wśród amerykańskich polityków.
Nawet jeśli Trump wygra wtorkowe wybory, to przy okazji pogrąży kilku republikańskich senatorów i reprezentantów kandydujących do Kongresu. Bo radykalna prawica, rozochocona jego kandydaturą i nowym, brutalnym stylem uprawiania polityki, jeśli okaże się skuteczny, dokona politycznej rzezi na zawodowych republikanach – np. spikerze Izby Reprezentantów Paulu Ryanie, którego Trump nienawidzi i którym gardzi. Partia Republikańska zamiast się odnowić, stoi przed poważnym ryzykiem podziału i rozpadu. Sęk w tym, że w tych wyborach kondycja republikanów jest najmniejszym zmartwieniem.
Te wybory, jak każde zresztą w USA, są ważne z racji trzech krótkich pytań: co wybór Clinton lub Trumpa oznacza dla USA? Dla świata? I oczywiście dla Polski? Clinton znamy już dobrze: jej zalety i słabości. Trump natomiast jest ciekawy, gdyż jest pogrobowcem Tea Party). Był to ruch protestu białych robotników, ewangelicznych chrześcijańskich wyborców (zazwyczaj mężczyzn) wobec zmieniającej się Ameryki – Ameryki, która staje się coraz bardziej różnorodna religijnie, otwarta światopoglądowo i właśnie niebiała. Choć Tea Party wprowadziła w roku 2010 wielu senatorów i reprezentantów do Kongresu, to po sześciu latach nie ma praktycznie żadnych pozytywnych efektów. Jej nielicznymi sukcesami stało się chwilowe zawieszenie rządu federalnego oraz zupełny paraliż tegoż Kongresu.
Wydawałoby się, że narcystyczny milioner, który nie umie wymienić poprawnie nawet jednej księgi Biblii, nie płaci centa podatków, oszukuje swoich kontrahentów, zdradza swoje żony i napastuje seksualnie kobiety – a więc taki ktoś jak Trump będzie ostatnim na liście potencjalnych liderów chrześcijańskiego i konserwatywnego ruchu. Bo Trump to cham, który pokazuje wszystkim, a przede wszystkim elitom, środkowy palec. To polityk, który mówi, co tylko mu ślina na język przyniesie bez żadnych zahamowań. I właśnie dlatego znajduje z elektoratem „wkurzonych" wspólny język.