Wybory w USA: Powstrzymać neofaszystów

Już sam udział Donalda Trumpa w wyścigu o Biały Dom dla każdego myślącego i przyzwoitego Amerykanina musi być przykrym doświadczeniem. Pozostaje pytanie, czy dla większości obywateli USA – zastanawiają się publicyści.

Aktualizacja: 08.11.2016 20:23 Publikacja: 07.11.2016 18:06

Wybory w USA: Powstrzymać neofaszystów

Foto: AFP

Miłość polskich mediów do Partii Republikańskiej jest znana. Nie od dziś. Od roku 2008 kolejni, skądinąd nieliczni, korespondenci karmią rodzimych czytelników wiadomościami, że już niebawem nastąpi koniec demokratów, że partia Baracka Obamy jest w kryzysie i że republikanie przejmują władzę. I tak w roku 2008 prezydentem miał być John McCain, w 2012 – Mitt Romney, a w nadchodzących wyborach najpierw republikańscy młodzi i przebojowi: kolejno Marco Rubio, potem Ted Cruz. Odkąd zaś kandydatem został nieobliczany Donald Trump, nie ulega wątpliwości, że to on będzie kolejnym lokatorem Białego Domu. Może przepowiednie i oczekiwania spełnią się w tym roku.

Nie zmienia to faktu, że kandydatura Trumpa jest przejawem radykalnego kryzysu amerykańskiej demokracji. Pisaliśmy o tym w marcu na łamach „Rzeczpospolitej". Już wtedy wskazywaliśmy cechy jego charakteru, które dyskwalifikują kandydata republikanów do bycia prezydentem USA. Od tego czasu „the Trump", jak lubi sam siebie nazywać w wysyłanych nocą tweetach, pokazał jeszcze gorsze cechy swojej osobowości: chamstwo, lubieżność i prostactwo na skalę niespotykaną dotychczas wśród amerykańskich polityków.

Nawet jeśli Trump wygra wtorkowe wybory, to przy okazji pogrąży kilku republikańskich senatorów i reprezentantów kandydujących do Kongresu. Bo radykalna prawica, rozochocona jego kandydaturą i nowym, brutalnym stylem uprawiania polityki, jeśli okaże się skuteczny, dokona politycznej rzezi na zawodowych republikanach – np. spikerze Izby Reprezentantów Paulu Ryanie, którego Trump nienawidzi i którym gardzi. Partia Republikańska zamiast się odnowić, stoi przed poważnym ryzykiem podziału i rozpadu. Sęk w tym, że w tych wyborach kondycja republikanów jest najmniejszym zmartwieniem.

Te wybory, jak każde zresztą w USA, są ważne z racji trzech krótkich pytań: co wybór Clinton lub Trumpa oznacza dla USA? Dla świata? I oczywiście dla Polski? Clinton znamy już dobrze: jej zalety i słabości. Trump natomiast jest ciekawy, gdyż jest pogrobowcem Tea Party). Był to ruch protestu białych robotników, ewangelicznych chrześcijańskich wyborców (zazwyczaj mężczyzn) wobec zmieniającej się Ameryki – Ameryki, która staje się coraz bardziej różnorodna religijnie, otwarta światopoglądowo i właśnie niebiała. Choć Tea Party wprowadziła w roku 2010 wielu senatorów i reprezentantów do Kongresu, to po sześciu latach nie ma praktycznie żadnych pozytywnych efektów. Jej nielicznymi sukcesami stało się chwilowe zawieszenie rządu federalnego oraz zupełny paraliż tegoż Kongresu.

Wydawałoby się, że narcystyczny milioner, który nie umie wymienić poprawnie nawet jednej księgi Biblii, nie płaci centa podatków, oszukuje swoich kontrahentów, zdradza swoje żony i napastuje seksualnie kobiety – a więc taki ktoś jak Trump będzie ostatnim na liście potencjalnych liderów chrześcijańskiego i konserwatywnego ruchu. Bo Trump to cham, który pokazuje wszystkim, a przede wszystkim elitom, środkowy palec. To polityk, który mówi, co tylko mu ślina na język przyniesie bez żadnych zahamowań. I właśnie dlatego znajduje z elektoratem „wkurzonych" wspólny język.

Pobożni chrześcijanie, którzy gotowi są podpalać automaty z prezerwatywami, uważane za przejaw zgnilizny moralnej, wybaczają Trumpowi molestowanie seksualne kobiet, zdrady małżeńskie i seksizm. Kiedy ich pytasz, ale co z waszymi zasadami, mają zawsze tę samą odpowiedź: „Nie wybieramy przecież papieża". Biedni biali Amerykanie rozgrzeszają go z niepłacenia podatków i podejrzanych transakcji, bo zapewnia ich, że pogoni imigrantów, którzy ponoć zabierają pracę dobrym Amerykanom. Krótko: Trump jest wymarzonym kandydatem dla tych białych Amerykanów, którzy nienawidzą: Latynosów, kobiet, Murzynów i klasy politycznej. Tak czy siak, zwycięstwo kandydata republikanów to pogłębienie podziałów i antagonizmów w amerykańskim społeczeństwie.

Dla demokratów wygrana Hillary Clinton oznaczać będzie nie tylko utrzymanie Białego Domu przez kolejne cztery lata, ale i odzyskanie kontroli nad Senatem. Choć nie naprawi to dysfunkcji Kongresu (w Izbie Reprezentantów republikanie utrzymają nieznaczną przewagę), to pozwoli im na mianowanie sędziów Sądu Najwyższego i odwrócenie obecnej w nim konserwatywnej tendencji. Republikanie już od dziesięciu miesięcy blokują nominata Obamy w miejsce zmarłego ultrakonserwatysty sędziego Antoniego Scalii. Dotychczas konserwatyści mieli w Sądzie Najwyższym kruchą przewagę 5-4. Biorąc pod uwagę wiek niektórych sędziów, nowy prezydent jest w stanie zapewnić określony profil orzecznictwa na wiele długich lat, gdyż się przypuszcza, że mianuje co najmniej dwóch, jeśli nie trzech nowych sędziów. Republikanie już zapowiedzieli, że w razie zwycięstwa Clinton, nie zgodzą się na żadnego jej kandydata. Ba, są gotowi bardziej na to, by Sąd Najwyższy skonał „śmiercią naturalną", niż dopuścić do zliberalizowania orzecznictwa. Wszystko w myśl zasady: „po nas choćby potop!".

Jeśli chodzi o świat i Polskę, to stawka tego, kto zostanie prezydentem Ameryki, jest jeszcze wyższa. W przypadku zwycięstwa Trumpa, w ręku niezrównoważonego emocjonalnie dyletanta znalazłyby się głowice atomowe – już sama ta myśl powinna nas wszystkich przerazić. Ale mówimy też o osobie, która zachwyca się takimi osobnikami, jak Kim Dzong Il („facet wie, co robi") albo nazywa Władimira Putina „wielkim człowiekiem". To najlepiej pokazuje, że Trumpowi zdecydowanie bliżej mentalnie i intelektualnie do prezydenta Rosji niż do kanclerz Niemiec Angeli Merkel. Powiedzieć więc, że Ameryka na czele z Trumpem oznacza dla świata więcej niepewności i ryzyka, to nic nie powiedzieć.

Trump podważa więc sens istnienia NATO. Ale trudno się dziwić, bo dla niego członkiem paktu północnoatlantyckiego – o czym często wspomina – jest Arabia Saudyjska. Trump, co winno nas, Polaków mocno niepokoić, wyraża chęć zaakceptowania aneksji wschodniej Ukrainy przez Rosję. Nic więc dziwnego, że kibicuje mu Putin i jego marionetka Julian Assange z WikiLeaks. Zapowiadana przez niego wojna handlowa z Chinami doprowadziłaby do ruiny nie tylko USA, ale i Europę. Choć Trump lubi się przedstawiać jako „najmądrzejszy biznesmen świata", to w te przechwałki nie wierzą inni biznesmeni: za każdym razem, kiedy jego notowania rosną, spadki na giełdach są ogromne.

Kandydat republikanów, choć nie ma pojęcia o polityce zagranicznej, zapowiada, że dokona „radykalnej przebudowy polityki zagranicznej USA". To mniej więcej tak, jakby ktoś chciał grać na fortepianie, ale widzi go pierwszy raz w życiu. Dyletant na scenie międzynarodowej zawsze przypomina słonia w składzie porcelany. Zresztą: jak taka polityka wygląda w praktyce, widzimy w Polsce. Rząd PiS, który myli dbałość o interes narodowy z chamstwem i niszczeniem sojuszy, już doprowadził do izolacji Polski w Europie. Nowymi „przyjaciółmi" Warszawy stają się Białoruś, Iran, Turcja i Węgry. Zwycięstwo Trumpa nie tylko rozzuchwaliłoby Putina i dałoby mu zielone światło na interwencje w naszym regionie, ale doprowadziło do dalszej izolacji Polski.

Jeśli jakiś Polak życzy zwycięstwa Trumpowi, to musi przebywać – podobnie jak jego pupil – w krainie schorowanej wyobraźni. Nie tylko Polska, ale i światowa racja stanu, choć kandydatka demokratów też nie ideałem, wymaga zwycięstwa Hillary Clinton. W przeciwnym razem marsz populistów, neofaszystów i religijnych fanatyków wszelkiej maści może wtrącić naszą planetę w kolejne mroczne wieki. Amerykańskie wybory przejdą do historii jako wyjątkowe w tym sensie, że już sam udział w nich Donalda Trumpa dla każdego myślącego i przyzwoitego Amerykanina musi być przykrym doświadczeniem. Pytanie tylko, czy dla większości. Ale to będziemy wiedzieć 8 listopada.

Kazimierz Bem jest prawnikiem, pastorem ewangelicko-reformowanym (UCC) w USA

Jarosław Makowski jest publicystą, filozofem i teologiem, radnym sejmiku śląskiego z ramienia PO

Miłość polskich mediów do Partii Republikańskiej jest znana. Nie od dziś. Od roku 2008 kolejni, skądinąd nieliczni, korespondenci karmią rodzimych czytelników wiadomościami, że już niebawem nastąpi koniec demokratów, że partia Baracka Obamy jest w kryzysie i że republikanie przejmują władzę. I tak w roku 2008 prezydentem miał być John McCain, w 2012 – Mitt Romney, a w nadchodzących wyborach najpierw republikańscy młodzi i przebojowi: kolejno Marco Rubio, potem Ted Cruz. Odkąd zaś kandydatem został nieobliczany Donald Trump, nie ulega wątpliwości, że to on będzie kolejnym lokatorem Białego Domu. Może przepowiednie i oczekiwania spełnią się w tym roku.

Pozostało 91% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1003
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1002
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1001
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1000
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 999