Tomasz Szmydt? To ktoś, kogo, jak wiemy, nikt w sumie za dobrze nie znał, jak już znał, to pobieżnie, jak współpracował z nim, to okazjonalnie i zachowując dystans, a jak zatrudnił – to w zasadzie nie z własnej woli, tylko dlatego, że musiał. Wszyscy, którzy w ostatnich latach przyłożyli rękę do rozwoju kariery byłego już sędziego, szukającego dziś szczęścia i nowych wyzwań na Białorusi, przekonują, że ktoś im go podsunął.
Łukasz Piebiak, były wiceminister sprawiedliwości, wyraził przekonanie, że Szmydta do resortu „sprytnie podstawiono i na bieżąco zadaniowano”.
Czytaj więcej
Gdy w grę wchodzi władza, to sytuacja faktyczna, otoczenie i warunki pracy mogą popychać nas do zachowań paskudnych, do wyrządzenia zła.
Bardziej konkretny był Leszek Mazur, który w 2018 r. stanął na czele Krajowej Rady Sądownictwa sformułowanej już po nastaniu rządów tzw. dobrej zmiany. Otóż, jak na łamach „Rzeczpospolitej” relacjonował pan sędzia, niemrawo szła mu obsada dwóch stanowisk: szefa biura i szefa wydziału prawnego KRS. Rozglądał się uważnie po Częstochowie, gdzie orzekał, ale bez sukcesu. Aż tu zadzwonił wiceminister Piebiak. „Zapytał mnie wprost, czy ja mam swoją kandydaturę na szefa biura Rady. Powiedziałem, że szukam, ale warszawskiego środowiska za bardzo nie znam. Jestem spoza Warszawy. (…) Powiedział, że ma takiego człowieka, bardzo dobrego kandydata z Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie z doświadczeniem administracyjnym. Podał imię i nazwisko, numer telefonu” – opowiadał Mazur. Szmydt piorunującego wrażenia na nim nie zrobił, bo ostatecznie nie został szefem biura i musiał zadowolić się „tylko” posadą w wydziale prawnym Rady.
Komentatorzy słów Mazura skupili się na tym, kto do przewodniczącego Rady zadzwonił. Najwyraźniej tylko mnie oburzyło, że w ogóle zadzwonił, a szef KRS opowiedział o tym jak o najnormalniejszej rzeczy na świecie.