Jacek Dubois: Nagrody i pożegnania

O dwóch prawnikach, którzy nigdy nie skusili się, by oddawać cześć nie swoim bogom.

Publikacja: 08.05.2024 04:30

Jacek Dubois

Jacek Dubois

Foto: TV.rp.pl

Piosenki „My way” słuchałem przez dziesięciolecia w różnych wykonaniach, za każdym razem różnie interpretowanej. Tym razem w piątkowe popołudnie, zaśpiewana przez Michała Bajora, rozpoczęła uroczystość przyznania nagrody „Orłów Jana Karskiego” profesorowi Adamowi Strzemboszowi i wiceprzewodniczącej Komisji Europejskiej Verze Jurowej, a ja czułem ją jak hymn dla ludzi wybitnych, potrafiących wśród wielu życiowych raf znaleźć swoją drogę i przejść nią do historii.

Przed wręczeniem Orłów miałem zaszczyt wygłoszenia laudacji dla Pana Profesora. Wcześniej podszedłem do niego, mówiąc, że czuję się jak Syzyf mający unieść na barkach wielki ciężar jego dokonań. Nie przesadzałem, bo życie zawodowe Profesora zaczęło się dziesięć lat wcześniej niż ja, zbliżający się już do wieku emerytalnego, przyszedłem na świat. Profesor znany ze swojej skromności uśmiechnął się, tłumacząc, że nigdy dla nikogo nie zamierzał być ciężarem.

Czytaj więcej

Jacek Dubois: Rzecz o bezradnym prokuratorze

Odwaga i niezależność

W trakcie laudacji przypomniałem, jak Profesor dzielił swój czas pomiędzy pracę sędziego w warszawskich sądach i pracę naukową zwieńczoną tytułem profesora zwyczajnego. Z jego działalnością na rzecz niezawisłych sędziów i niezależnych sądów kojarzyło mi się całe moje zawodowe życie. Publiczna rozpoznawalność Profesora rozpoczęła się w 1980 r., gdy poddał krytyce ówczesne władze PRL. Dziś krytyka jest standardem, wówczas wymagała wielkiej cywilnej odwagi. Od czasu powstania Solidarności zaangażował się w jej struktury, przygotowując projekt demokratycznej reformy sądów. Prace te przerwał stan wojenny, a Profesor tylko dzięki immunitetowi sędziowskiemu nie został internowany. Za niezależną działalność usunięto go jednak z sądu. Etap stanu wojennego w polskim sadownictwie podsumował książką „Sędziowie warszawscy w czasie próby 1981–1988”.

W czasie powstawania demokratycznego państwa brał udział w przygotowaniach do okrągłego stołu, w trakcie którego przewodniczył zespołowi ds. reformy prawa i sądów. Jako wiceminister sprawiedliwości zaczął przeprowadzać zmiany kadrowe, wymieniając w sądach prezesów z komunistycznego nadania. Odszedł ze stanowiska, gdy okazało się, że polityka resortu uniemożliwia mu dogłębną wymianę kadr. W tym samym roku został powołany na prezesa Sądu Najwyższego, a tam jako cel postawił sobie „odbudowę autorytetu Sądu Najwyższego, który podupadł w ostatnich latach”. Przez dwie kadencje udało mu się to uczynić i w 1998 r. przeszedł na emeryturę.

Jego reaktywacja nastąpiła po siedemnastu latach, gdy na nowo pojawił się w życiu publicznym w wieku 85 lat, występując w obronie praworządności, uczestnicząc w protestach i przemawiając na wiecach. Dla protestujących przeciwko autorytarnym zmianom w kraju był podporą i największym autorytetem. Kończąc laudację, przypomniałem słowa Marka Aureliusza: „niech zginie świat byleby tylko stała się sprawiedliwość” i podsumowałem, że dla tej sprawiedliwości Profesor przez całe życie wypowiadał wojnę wszystkim jej najeźdźcom.

Charyzma i poświęcenie

Gdy głos zabrał kolejny mówca, przyszedł esemes „Kuba nie żyje”. Kuba Jacyna był wspaniałym przyjacielem i wybitnym adwokatem. W swoich nieodłącznych tweedowych marynarkach, często z fajką w zębach, przypominał angielskiego dżentelmena z epoki Sherlocka Holmes’a. Poczucie humoru też miał na wskroś angielskie. Niezwykle dowcipny, sarkastyczny, przy tym zawsze elegancki i nigdy napastliwy, miał dar wspaniałej, trafiającej w punkt puenty.

Był fantastycznym kompanem do rozmowy, a szermierka słowna z Nim należała do najwykwintniejszych przyjemności. Życzliwy dla wszystkich otaczających go ludzi, dla mnie był przyjacielem z unikalną umiejętnością przekazania mądrej rady i potrafiącym elegancko zwrócić uwagę na popełnione błędy.

Zawodowo oddany był adwokaturze, samorządowi adwokackiemu i kształceniu aplikantów. Pisał kolejne podręczniki etyki i zajmował się przystosowywaniem jej zasad do potrzeb współczesnej adwokatury. To od Niego pokolenia aplikantów uczyły się adwokackich wzorców etycznych i adwokackiej historii. Był godnym następcą mojego nauczyciela mecenasa Witolda Bayera.

Sam wiele zawdzięczałem Kubie. Przed laty namówił mnie do pisania felietonów o prawniczych filmach do „Edukacji prawniczej”, a następnie wydał w C.H. Beck książkę „Mordowanie na ekranie”. Odbyliśmy wiele rozmów o książkach, które kochał i których setki przeczytał na audiobooku w czasie swoich codziennych spacerów. Do jego ulubionych należała „Zabić drozda” Harper Lee. O jej bohaterze mecenasie Atticusie Finchu i jego adwokackich wyborach przegadaliśmy wiele czasu. Miał niesamowity, niekopiowalny styl rozmowy. Był dobrodusznym cynikiem. Wydawało się, że ze wszystkiego drwi, a po chwili do rozmówcy docierało, jak mądrze mówi o ważnych rzeczach. Wykwintnie i niepowtarzalnie.

Na ostatnim balu aplikantów, na który przyszedł w nieodłącznym na takie okazje świetnie skrojonym smokingu, nadrabialiśmy wiele zaległych tematów i wiele wskazywało na to, że wraca do zdrowia. Odmówił jeszcze wypicia kieliszka wódki, ale obiecał, że wkrótce to nadrobimy. Chyba po raz pierwszy w życiu Kuba nie dotrzymał danego przez siebie słowa.

Czytając esemesa o jego odejściu, zdałem sobie sprawę jak będzie mi brakowało rozmowy z Nim i że prawdopodobnie tak charakterystycznego rozmówcy już nie spotkam. Aktorka Teatru Polskiego czytała fragmenty książki Very Jurowej, a ja przed oczami miałem Kubę i uświadamiałem sobie, jak wielu możliwości pogadania z Nim przez pośpiech codziennego życia nie wykorzystałem. Będzie mi brakował Jego celnych i trafnych ocen. W uszach dźwięczały słowa śpiewanej przed chwilą przez Michała Bajora piosenki „To znowu radzono mi. Bym oddał cześć nie swoim bogom. Lecz ja wolałem iść mą własną drogą. I tak będę szedł, choć drogi szmat. Choć z każdym dniem przybywa lat. Dopóki sił wystarczy, by z tej ziemi pył przemienić w sny. A żeby śnić, ja muszę iść. Mą własną drogą”.

Kubusiu, Twoja ziemska droga dobiegła końca, ale najważniejsze, że całe życie była ona Twoja i nigdy w jej trakcie nie skusiłeś się, by oddawać cześć nie swoim bogom.

Autor jest adwokatem, sędzią Trybunału Stanu

Piosenki „My way” słuchałem przez dziesięciolecia w różnych wykonaniach, za każdym razem różnie interpretowanej. Tym razem w piątkowe popołudnie, zaśpiewana przez Michała Bajora, rozpoczęła uroczystość przyznania nagrody „Orłów Jana Karskiego” profesorowi Adamowi Strzemboszowi i wiceprzewodniczącej Komisji Europejskiej Verze Jurowej, a ja czułem ją jak hymn dla ludzi wybitnych, potrafiących wśród wielu życiowych raf znaleźć swoją drogę i przejść nią do historii.

Pozostało 93% artykułu
Rzecz o prawie
Ewa Szadkowska: Ta okropna radcowska cisza
Rzecz o prawie
Maciej Gutowski, Piotr Kardas: Neosędziowski węzeł gordyjski
Rzecz o prawie
Jacek Dubois: Wstyd mi
Rzecz o prawie
Robert Damski: Komorniku, radź sobie sam
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Rzecz o prawie
Mikołaj Małecki: Zabójstwo drogowe gorsze od ludobójstwa?