W przedwyborczej gorączce pojawił się pomysł prawnego zobowiązywania kandydatów na parlamentarzystów do rozliczenia się po wyborach, a nawet do odszkodowania za niewywiązanie się z wyborczych obietnic. Jak mi powiedział jeden z czytelników, to ponętna propozycja.
Może i ponętna, lecz nierealna, co warto wyjaśnić. Większość ludzi jest zresztą chyba tego świadoma. Bo choć do sądu każdy może złożyć niemal dowolny pozew, to jednak takie nie trafiają. Poza jednym przypadkiem nieskutecznego pozwania prezydenta Lecha Wałęsy przez obywatela domagającego się zasądzenia mu 1000 zł z wyborczej obietnicy wypłaty po 100 mln starych złotych za głosowanie na niego. Obywatele najwyraźniej rozumieją, że wyborcze deklaracje to nie są takie zobowiązania jak zamówienie dostawy przedmiotu czy usługi. Przypominają raczej obietnicę zawarcia związku małżeńskiego, której wykonania nikt przed sądem nie dochodzi, choć to może przecież wyrządzić drugiej stronie krzywdę.
Czytaj więcej
Wybory do Sejmu i Senatu oraz referendum już 15 października. Tłumaczymy, ile kart do głosowania będzie czekało na wyborców w lokalu wyborczym, jak prawidłowo je wypełnić oraz jak oddać ważny głos poza miejscem zameldowania.
Mąci w głowach, nawet niektórych prawników, fakt, że kodeks cywilny reguluje tzw. przyrzeczenie publiczne. Chodzi o sytuacje, kiedy ktoś przyrzeka nagrodę za wykonanie jakiejś konkretnej czynności, np. znalezienie zagubionego pieska czy auta. Takiej nagrody, owszem, można prawnie dochodzić.
Obietnice wyborcze też są przyrzeczeniem i też publicznym, ale dotyczą zupełnie innego prawa i porządku: publicznego, który rzeczywiście czasem się styka, a nawet zaciera z prawem cywilnym. Dlaczego więc, ktoś powie, nie stosować tego cywilnego narzędzia do zdyscyplinowania wybieranych polityków i nie zawierać z nimi w stosownych kontraktów?