Agnieszka Janicka: Nie cwaniaczę

Jako kobieta musiałam sobie sama wszystko wychodzić i wydrapać. A to wszystko mnie wzmocniło, zbudowało. Bez tych przeszkód nie zaszłabym tak daleko. W tym sensie płeć mi pomogła – mówi Agnieszka Janicka, prawniczka.

Publikacja: 12.09.2023 11:14

Agnieszka Janicka (Clifford Chance)

Agnieszka Janicka (Clifford Chance)

Foto: Borys Skrzyński

Jako prawnik osiągnęła pani w zasadzie wszystko – jest pani partnerem zarządzającym jednej z największych i najbardziej renomowanych kancelarii w Polsce, doradza w najbardziej spektakularnych na rynku fuzjach i przejęciach, do tego kieruje Polskim Związkiem Pracodawców Prawniczych. Założę się, że niejeden mężczyzna zazdrości pani sukcesów – choć żaden się do tego nie przyzna. Czy płeć utrudniała pani karierę? A może przeciwnie, pomogła?

Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Oczywiście na początku drogi doświadczyłam tego wszystkiego, czego doświadczają kobiety w męskim świecie…

… czyli wchodząc na biznesowe spotkanie, była pani w pierwszej chwili zasypywana prośbami o podanie kawy? Bo po co innego miałaby się pojawiać kobieta na sali konferencyjnej.

(śmiech) Tak, to się zdarzało, takie doświadczenia ma wiele kobiet. Gdy byłam bardzo młoda, przede wszystkim musiałam udowadniać swoją merytoryczność, to, że jestem dobra w tym, co robię, że trzeba mnie traktować poważnie. Prawnik przychodzący z renomowanej kancelarii niejako z automatu wzbudza zaufanie. O ile jest mężczyzną. Ja musiałam na to w dwójnasób zapracować. Ciekawe i ważne projekty też w pierwszej kolejności trafiały w ręce mężczyzn. No i kobiety były pomijane przy transakcjach międzynarodowych, wymagających np. wielu podróży. Dla naszego „dobra”, rzecz jasna, choć nikt nie pytał nas o zdanie. Zatem ja musiałam sobie sama wszystko wychodzić i wydrapać. Z drugiej strony to wszystko mnie wzmocniło, zbudowało. Bez tych przeszkód nie zaszłabym tak daleko. W tym sensie płeć mi pomogła.

Czytaj więcej

Marta Frąckowiak o prawniczkach: Światu nie musimy już udowadniać, sobie też nie

Chyba też jako jedyna przez długi czas kobieta w środowisku prawników transakcyjnych była pani nieco zlekceważona przez rywali. Można powiedzieć, że pani płeć uśpiła ich czujność.

To prawda. To mężczyźni walczyli ze sobą o zlecenia, w różny zresztą sposób, we mnie natomiast nie widzieli konkurencji. Bo co tam jakaś Agnieszka może. A potem było już za późno. Pojawiały się kolejne transakcje i w pewnym momencie okazało się, że to ja i zespół, z którym pracuję, zgarniamy większą część rynkowego tortu.

Czy pani strategia zabiegania o zlecenia była inna niż prawników-mężczyzn?

Zastosowałam zupełnie inną metodę. Mężczyźni często grali na siebie. Ja grałam na zespół, nie szukałam konkurencji wewnętrznej, a największy potencjał widziałam w pracy zespołowej. Siebie promowałam nieświadomie, niejako przy okazji. Od zawsze stawiałam też na rozmowy, budowanie relacji z klientami, budowanie zaufania. Podczas prezentacji wolałam tłumaczyć, dlaczego my pasujemy do danego projektu, a nie dlaczego inny prawnik czy inna kancelaria nie nadaje się do jego obsługi. Nikogo nie atakowałam, nikogo nie obmawiałam. Stawiałam na przekaz pozytywny. I coraz więcej klientów chciało pracować właśnie ze mną. Zwłaszcza, że mam cechę, która moim zdaniem jest typowa właśnie dla kobiet w tej branży – nie cwaniaczę. I jak się na coś umówię, to wpisuję to do dokumentów, nie szukam później haczyków, nie twierdzę, że białe jest czarne, nie staram się wykiwać drugiej strony. Wolę ją przekonać do rozwiązania, które uważam za najlepsze. Mogę więc powiedzieć, że trochę dzięki mężczyznom osiągnęłam sukces. Bo mnie nie docenili.

A czym dla pani jest sukces? Czy jego miarą jest zarządzanie kancelarią i prawniczą organizacją?

Sukces definiuję jako możliwość uczestniczenia w najtrudniejszych i najciekawszych transakcjach w Polsce i Europie. I to, że dla klientów jestem prawnikiem pierwszego wyboru.

Fuzje i przejęcia – to nie jest coś, o czym marzą dziewczynki w przedszkolu. Skąd pomysł na taką specjalizację?

Na studiach prawniczych przekonałam się, że najbardziej pociągają mnie transakcje M&A. Lubię ludzi i pracę w grupie, a to sprawy, w których zaangażowana jest wiele osób. Każdy projekt jest inny, bo dotyczy innej branży. Raz jest to np. sektor zdrowia, innym razem sieć sklepów. Trzeba cały czas się rozwijać, poznawać regulacje dotyczące danego biznesu, jego aspekty ekonomiczne, główne problemy, nie tylko prawne. To jest fascynujące. Można powiedzieć, że ja co pół roku mam inną pracę. Zero nudy. Poza tym uwielbiam tę adrenalinę, atmosferę negocjacji, a na końcu satysfakcję z wypracowanego kompromisu.

Ale to praca okupiona stresem, wymagająca często zaangażowania dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jak to pogodzić z życiem rodzinnym?

Bardzo trudno. W pracy transakcyjnej pojawiają się kilka razy do roku tzw. końcówki transakcji. Trwają od trzech dni do nawet trzech miesięcy, a negocjacje – nieraz dzień i noc. Trzeba godzić te dwa światy, tak by nie przenosić emocji do domu. Ja nauczyłam się wyłączać i włączać. Nawet w gorących momentach przy stole negocjacyjnym, gdy wszyscy mają żyletki w oczach, atmosferę można ciąć nożem, ja, widząc, że dzwoni do mnie syn czy mama, potrafię przerwać rozmowy, wstać, odejść i porozmawiać o ważnej w danym momencie sprawie rodzinnej. A potem wracam, siadam i negocjujemy dalej.

Czym dla pani jest rodzina?

Moim fundamentem, bez którego nic nie miałoby sensu. Mogą mi zabrać stanowisko czy projekt. Rodziny nikt mi nie zabierze. To ona daje mi siłę.

Czy będą w ciąży, pracowała pani na pełnych obrotach?

Był taki okres, około dwóch miesięcy, w którym lekarz kazał mi leżeć i najlepiej nie ruszać się. Wszyscy mi współczuli, a ja myślałam tylko o tym, że bardzo chcę zostać mamą i jest to warte każdego wyrzeczenia. Gdy zagrożenie minęło, wróciłam do pracy. W dniu porodu skończyłam negocjacje o szesnastej. Pół godziny później syn pojawił się na świecie.

A urlop macierzyński? Nie było z nim problemu?

Musiałam wrócić do pracy po trzech miesiącach od porodu, takie było oczekiwanie w kancelarii. Obiecałam sobie wówczas, że jeśli tylko będę miała coś w firmie do powiedzenia, żadna młoda matka nie będzie poddawana takim naciskom. Skądinąd uważam, że zbyt długi urlop macierzyński też nie jest czymś dobrym, bo kobieta wypada z rynku i później trudno jej odbudować pozycję. Dlatego najlepszy jest w miarę szybki powrót, ale do pracy bardziej elastycznej i w niepełnym wymiarze, co dziś jest możliwe, a nie było, gdy ja rodziłam dziecko. Młode kobiety mają start nieporównywalnie łatwiejszy niż kiedyś.

Ma pani na myśli głównie swoją kancelarię czy ogólnie rynek?

Myślę, że jest to dziś trend ogólnoświatowy, ale oczywiście bardzo widoczny u nas w Cliffordzie i innych międzynarodowych kancelariach. Kobiety, które chcą mieć dzieci, kiedyś przecież muszą je urodzić i przestało to być wstydliwą kwestią. Za komentarze typu „Boże, ona znowu w ciąży”, będący kiedyś na porządku dziennym, dziś można wylecieć z pracy. Dziewczyny z nowego pokolenia są też dziś lepiej przygotowane, by walczyć o siebie. No i w pewnym sensie pomógł nam covid.

To znaczy?

Przed pandemią praca zdalna była uważana za gorszą. Pokutowało takie myślenie, że jak ktoś nie przychodzi do biura, to pewnie się nie przykłada do zadań, a ponadto nie integruje z zespołem. Covid to zmienił, bo przez pewien czas wszyscy pracowaliśmy zdalnie, jednocześnie osiągając znakomite wyniki jako kancelaria. A praca zdalna w częściowym wymiarze zwłaszcza kobietom pozwala pogodzić i poukładać obowiązki zawodowe i domowe.

Pandemia zmieniła też elektroniczne kalendarze. Mężczyźni nigdy nie mieli oporów, by wpisać w swój plan dnia lekcję pianina czy wizytę u lekarza. I tak było wiadomo, że pracują bardzo dużo i ciężko, a to są po prostu krótkie przerwy, w których robią coś prywatnie i są wtedy niedostępni. Kobiety bały się wpisać: wizyta u fryzjera. To się jednak pomału zmienia.

Była pani jedyną prawniczką z Polski wymienioną w 2018 r. w zestawieniu IFLR1000 Women Leaders. W następnych edycjach pojawiły się na tej prestiżowej liście kolejne kobiety z naszego kraju. Czy pani zdaniem takie „kobiece” zestawienia mają sens?

Mają sens. W wielu branżach kobiety wciąż są mniejszością i jest im trudniej osiągnąć sukces. Tego typu rankingi pokazują, że się da, że warto mierzyć wysoko, bo nawet najbardziej ambitne cele są w zasięgu ręki. Dobre wzorce są bardzo ważne. I mam nadzieję, że ja daję taki przykład innym kobietom. Bo fantastycznych kobiet o ogromnym potencjale nie brakuje.

Kiedyś pokutowała opinia, że prawniczki najlepiej „czują” sprawy rodzinne, te dotyczące praw obywatelskich, dzieci czy ochrony zwierząt. A prawo spółek, duże pieniądze to domena mężczyzn. Czy te stereotypy odeszły do lamusa?

Na pewno coraz więcej kobiet wierzy w to, że może podbić świat dotychczas zdominowany przez mężczyzn. W tym np. zostać prawnikiem transakcyjnym. Ale też wiele z nich świadomie rezygnuje z takiej ścieżki kariery, wiedząc, czym to jest okupione. Najważniejsze jest to, że obecnie mają wybór. I stawiają na większą równowagę pomiędzy pracą i życiem prywatnym. To jest bardzo zdrowe podejście i trzeba o tym mówić głośno.

Odbiera pani telefony klientów na wakacjach?

Czasem tak. Jeśli widzę, że klient zadzwonił do mnie, a wie, że jestem na wakacjach, to musi to być coś ważnego. Wychodzę, załatwiam sprawę, a potem wracam do życia wakacyjnego.

Prawnik-mężczyzna pewnie by wisiał na telefonie cały dzień.

Niekoniecznie. Raczej by w ogóle nie odebrał. Kobiety są zazwyczaj bardziej empatyczne, mężczyźni bardziej asertywni. Oni robią to, co im bardziej pasuje.

Jest pani radcą prawnym. A może powinnam powiedzieć: radczynią? Pytam o pani stosunek do feminatywów, których zastosowanie budzi sporo emocji w środowisku prawniczym, w tym wśród samych kobiet.

Nie przywiązuję do tej kwestii większej wagi, podobnie jak do tytułów. Mogę być radcą, mogę być radczynią. Myślę, że powinnam bardziej zgłębić ten temat. Jeśli rzeczywiście feminatywy pomagają dostrzec kobiety w przestrzeni publicznej, budują świadomość ich roli – to zacznę częściej po nie sięgać.

Zauważyłam, że ubiera się pani bardzo kobieco, ma pani długie włosy, często rozpuszczone. Ale wiele prawniczek nadal stawia na nieśmiertelne „mundurki”, a niektóre noszą się wręcz po męsku. Jak to jest z tym dress codem w prawniczym świecie?

Gdy ja przyszłam do pracy w Clifford Chance, obowiązywał bardzo sztywny dress code. Rajstopy nawet latem, zakryte buty, marynarka granatowa lub czarna itp. Aż któregoś dnia uczestniczyłam w spotkaniu z prezeską banku w Londynie, która przyszła w sukience i otwartych klapeczkach. Wtedy powiedziałam sobie: no nie, mnie te sztywne zasady już nie obowiązują. Później jeszcze przeszłam szkolenie, podczas którego wytłumaczono mi, jak powinnam stać, jak trzymać ręce, poinformowano, że muszę obciąć włosy na krótko, nosić koszule. Wówczas utwierdziłam się w przekonaniu, że to nie jest dla mnie. I albo mnie ktoś zaakceptuje taką, jaką jestem, albo to nie jest klient, który powinien korzystać z moich usług. Trzeba się podporządkować pewnym zasadom, jeśli chodzi o schludność, elegancję, ale nie styl. Wyrażenie siebie przez strój jest ważne.

Dziś w Cliffordzie kobiety mogą ubierać się jak chcą, oczywiście z zastrzeżeniem, że to kancelaria, a nie plaża. Kobiety, które się noszą po męsku, bo się dobrze czują w takim stroju, powinny dalej się tak ubierać. Gorzej, jeśli to robią, sądząc, że wówczas wyglądają bardziej profesjonalnie. Takie myślenie jest błędne. Będąc sobą, można najwięcej zyskać w życiu.

Jako prawnik osiągnęła pani w zasadzie wszystko – jest pani partnerem zarządzającym jednej z największych i najbardziej renomowanych kancelarii w Polsce, doradza w najbardziej spektakularnych na rynku fuzjach i przejęciach, do tego kieruje Polskim Związkiem Pracodawców Prawniczych. Założę się, że niejeden mężczyzna zazdrości pani sukcesów – choć żaden się do tego nie przyzna. Czy płeć utrudniała pani karierę? A może przeciwnie, pomogła?

Pozostało 96% artykułu
Rzecz o prawie
Ewa Szadkowska: Ta okropna radcowska cisza
Rzecz o prawie
Maciej Gutowski, Piotr Kardas: Neosędziowski węzeł gordyjski
Rzecz o prawie
Jacek Dubois: Wstyd mi
Rzecz o prawie
Robert Damski: Komorniku, radź sobie sam
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Rzecz o prawie
Mikołaj Małecki: Zabójstwo drogowe gorsze od ludobójstwa?