Po siedmiu miesiącach nauki zdalnej szkoły znów zaczną tętnić życiem. Premier Mateusz Morawiecki razem z ministrem zdrowia Adamem Niedzielskim ogłosili, że już po majówce wszystkie klasy 1–3 będą uczyć się stacjonarnie. Starsze klasy szkoły podstawowej oraz uczniowie szkół średnich od 15 maja przejdą na hybrydę. Od 29 maja szkoły zaczną działać w normalnym trybie.
Nie ma chyba rodzica, który nie odetchnąłby z ulgą. Zdalna edukacja, choć już znacznie lepiej zorganizowana niż w ubiegłym roku, jest znacznym obciążeniem. Szczególnie gdy ma się małe, niezbyt jeszcze nauczone szkolnych zasad dzieci.
Ucieszyli się także psychologowie i psychiatrzy, którzy od tygodni mówią o negatywnych dla dzieci i młodzieży skutkach izolacji.
Zadowoleni byliby z pewnością też uczniowie, dla których kontakt z rówieśnikami i szkolne przyjaźnie są ważne. Problem w tym, że w niektórych szkołach radość tę tłumi fakt, że na wieść o powrocie do szkół dzienniki elektroniczne zapełniły się czerwonymi wpisami o nadciągających klasówkach. Kto się zagapił i nie zapowiedział tych dużych (zwykle limitowane do trzech w tygodniu), oznaczył je jako kartkówka, których może być więcej. Nieważne, że obejmują całość lub znaczną część materiału, który uczniowie sami lub w towarzystwie rodziców przyswajali na zdalnym.
Stan wiedzy uczniów, weryfikowanej przecież na egzaminach na koniec szkoły, niezmiernie niepokoił szkoły. Trzeba przyznać, że wielu nauczycieli przez ten czas stawało na głowie, by tę wiedzę zweryfikować. Niektórzy kazali uczniom zawiązywać oczy podczas ustnej odpowiedzi, by mieć pewność, że na ścianie za komputerem nie wiszą notatki. Inni tak układali pytania na sprawdzianach, że jeżeli uczeń nie wyuczył się toczka w toczkę materiału, to nie napisał. Bezrefleksyjnie oczywiście, bo na myślenie i dedukcję czasu na sprawdzianie już nie przewidziano. Pytania też bywały tak skomplikowane, że czasami nie radzili sobie z nimi opłaceni przez rodziców specjaliści wynajmowani do wsparcia na klasówkach.