Polityka to działanie na rzecz dobra wspólnego, sztuka rządzenia, w której liczy się dobro ogółu. Definicję zaproponowaną przez Arystotelesa ponad 2000 lat temu znają wszyscy studenci politologii. To pojęcie na wskroś idealistyczne, ale również bazujące na pewnym moralnym imperatywie i wartościach, którymi powinni cechować się politycy. Tyle że takiej polityki już nie ma. Z kolei Max Weber, niemiecki socjolog żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku, w swoim eseju „Polityka jako zawód i powołanie” zaproponował diametralnie inną definicję polityki, jako „dążenie do udziału we władzy lub do wywierania wpływu na podział władzy (…)”. Znowu, takiej polityki także już nie ma.
Ale już kiedy obserwuje się polską scenę polityczną na cztery miesiące przed wyborami parlamentarnymi, oczywistym jest, że z jednej strony nikogo nie interesuje dobro wspólne, z drugiej udział we władzy to trochę za mało. Jeśli jest jakiś nowy element, który można włożyć do pojęcia „polityki”, to będą nim emocje. Emocje, które stały się nieodłącznym elementem walki politycznej. Osoby, które o tonowanie emocji powinny zabiegać najbardziej, są tymi, którym najmocniej zależy na tym, żeby ten polityczny kocioł był w ciągłym stanie wrzenia.
Czytaj więcej
Szef PO Donald Tusk znalazł sposób na wyborców Kaczyńskiego.
Odwołując się raz jeszcze do Webera, można paradoksalnie żyć ułudą, że jest jakaś zasadnicza różnica jakościowa między polityką proponowaną przez PiS a PO. Przez lata byliśmy karmieni narracją, że oto Jarosław Kaczyński żyje „z polityki”, a Donald Tusk „dla polityki”. Życie „z polityki” jawiło się jako coś gorszego, mniej ambitnego, w przeciwieństwie do życia „dla polityki” – wzniosłych idei i walki o… dobro wspólne.
I o ile Jarosław Kaczyński od 2015 r. dość wyraźnie pokazuje, że interesuje go władza sensu stricto, o tyle jeszcze Donald Tusk (wszak mąż, ojciec i dziadek, a więc znowu narracyjnie jako osoba walcząca o lepsze jutro dla swoich dzieci i wnuków, w przeciwieństwie do prezesa PiS) miał być tym lepszym. Ale tylko ktoś bardzo naiwny może myśleć, że tych dwóch liderów kształtujących polską politykę od 2005 r. więcej dzieli, niż łączy.