Wiele wskazuje na to, że wizyta węgierskiego przywódcy w Polsce, kolejna w ostatnich dniach, miała na celu coś więcej aniżeli międzyrządowe konsultacje i ustalenie strategii negocjacyjnej przez czwartkowym szczytem. Miało ono również pomóc rozwiązać koalicyjny pat wokół gry polskim wetem.
W przeciwieństwie do Kaczyńskiego, Orbán na Węgrzech nie musi się martwić ani swoją partią, ani wyborcami. To znaczy musi się troszczyć o ich poparcie, ale nie musi się przejmować, że nie zaakceptują jego decyzji. Jeśli powie „weto", wyborcy i działacze Fidesz to przyjmą, jeśli powie „kompromis", również zostanie to zaakceptowane. Jego pozycja znacznie bardziej przypomina pozycję Władimira Putina w Rosji niż pozycję prezesa PiS w Polsce. Ten ostatni wciąż musi się liczyć z opinią publiczną, podobnie jak z różnymi frakcjami w obozie Zjednoczonej Prawicy. Zarówno weto, jak i kompromis wiązałyby się z poważnymi perturbacjami wewnętrznymi. Orbán wyglądał więc jak stary wyjadacz, który przyjechał do liderów partii koalicyjnych w Polsce, by dać im lekcję polityki.
Orbán to wytrawny gracz, który wie, kiedy atakować, a kiedy się wycofać, bo więcej nie ugra. Choć uchodzi za czarną owcę w Unii, wciąż umiejętnie lawiruje, wciąż pozostaje w najsilniejszej frakcji w UE, czyli Europejskiej Partii Ludowej. Owszem, obecnie jest w niej zawieszony, ale na razie tylko na zawieszeniu skończyły się kary dla polityka, który dokonał najdalej idącej antyliberalnej transformacji w Unii. Paradoksalnie dowodzi to głębokiego realizmu tego polityka, który wie, co się da, a czego nie. Gra bardzo twardo, idzie na całość, ale też potrafi w odpowiednim momencie się wycofać.
I chyba na tym polegał ruch z zaproszeniem Orbána do Warszawy. Ciężko będzie prawicy twierdzić, że ten największy kozak w całej Europe sprzedał swoją suwerenność Niemcom, że jest miękiszonem. Skoro Orbán, który jak trzeba jedzie spotkać się z Merkel, a kiedy indziej bierze kredyt od Putina, skoro ten Orbán uznał, że trzeba się cofnąć, to znaczy, że po prostu się nie dało. I tak właśnie należy rozumieć to, że to węgierski premier ogłosił po spotkaniu z liderami Zjednoczonej Prawicy, że porozumienie z UE jest tuż tuż.
Po takim zabiegu Jarosławowi Kaczyńskiemu znacznie łatwiej będzie po zakończeniu szczytu ogłosić wielki sukces Polski i premiera Mateusza Morawieckiego w Brukseli. Wyobraźnię wyborców zasypią liczne zera sum wynegocjowanych dla Polski z wieloletniego budżetu, z funduszu odbudowy, ze środowiskowych funduszy na transformację energetyczną i wiele, wiele innych. A zarazem, dzięki mającej być częścią postanowień końcowych szczytu deklaracji interpretującej rozporządzenie o warunkowości unijnego budżetu, prezes PIS będzie przekonywał, że premier obronił suwerenność.