Od rana mam przed oczyma taki obrazek: spacerujemy z Szewachem po cmentarzu na Górze Hertzla. Leżą tam najwięksi izraelscy mężowie stanu, Icchak Rabin, Szymon Peres, Golda Meir... W pewnym momencie Szewach zatrzymuje się przy pustym miejscu między grobami i mówi swoim ciepłym głosem: „Ja tu będę pochowany z moją małżonką”. I rusza zaraz, podpierając się laską. Chwilę później, już po zdjęciach, siada na ławce i rzuca z uśmiechem: „Przyjdź mnie kiedyś tu odwiedzić”. Nie sposób się było nie śmiać razem z nim.
Poznałem go jako intelektualistę, żegnam jako kogoś, kto mnie zmienił – na lepsze, bo Szewach zmieniał ludzi na lepsze. Miał aurę, której nie można było się oprzeć. Spędziliśmy na rozmowach w cztery oczy setki godzin. Przemierzyliśmy setki kilometrów po bezdrożach Izraela. Mieszkaliśmy w tym samym domu, robiliśmy razem posiłki i nagle okazuje się, że melodia hebrajskiej modlitwy, którą nucił wieczorem po kolacji, mówi o nim więcej, niż wszystkie fakty, które poznałem. Była w tej modlitwie wiara i prośba o lepszy świat. To był motyw przewodni jego życia. Ta wiara w lepszy świat, mimo wszystko. Od tego momentu nie patrzyłem już na niego jak na wybitnego polityka, przewodniczącego Knesetu, ambasadora, ale jak na kogoś, z kim nie chciałbym się rozstać.
Czytaj więcej
– Były dwie stodoły. W jednej mordowano, w drugiej mnie uratowano – mówił Szewach Weiss o trudnych relacjach polsko-izraelskich przez pryzmat własnych doświadczeń.
Jego mieszkanie w Hajfie wyglądało jak antykwariat, którego już nikt nie odwiedza. Piętrzące się wszędzie sterty książek, czasopism, albumów i gazet – patrzę na Szewacha, jak przewala te sterty, żeby mi coś ważnego pokazać. W końcu, po kilkunastu minutach, wyciąga starą izraelską gazetę z lat 50. Na całej pierwszej stronie zdjęcie młodej pięknej kobiety w wojskowym mundurze. „To moja żona Ester – została Miss Armii Izraelskiej” – mówi to z taką dumą i miłością. Jego żona zmarła trzynaście lat wcześniej. Po tym dopiero pokazuje swoje zdjęcia z największym politykami świata. Jego droga ostatnich lat to droga tęsknoty do żony, którą kochał ponad wszystko. Często o tym wspominał.
Po zdjęciach do filmu siedzieliśmy na trawniku wioski Hadassim. Trafiały tam dzieci ocalałe z Holokaustu. Wtedy, w 1948 roku, była to tylko osada składająca się z paru baraków na środku pustyni, bez jednego drzewa, ale Szewach wyznał: „W tym miejscu zaczęła się moja wolność. Pierwszy raz przyjechałem na miejsce, na którym nie czułem się obcy”. Miał wtedy 11 lat. Zobaczyłem w nim patriotyzm, ale bez szowinizmu, miłość do kraju, który się właśnie rodził. Bez wątpienia był izraelskim patriotą, ale kochał też Polskę i Polaków. W Yad Vashem staliśmy przed tablicą Sprawiedliwych wśród Narodów Świata z wyrytymi polskimi nazwiskami. Mówił bardzo poruszony: