Polskie media relacjonują ogarniające od tygodni Królestwo Niderlandów protesty rolników przeciwko rządowym planom ograniczenia emisji tlenku azotu, które uderzą w gospodarstwa hodowlane, z daleko idącą zdawkowością. A szkoda, bo wydaje się, że właśnie teraz na tym małym skrawku Europy obserwujemy, jak pod okiem mikroskopu, proces ustanawiania nowego paradygmatu rządzącego zachodnią wyobraźnią. Przy okazji zaznając przedsmaku konsekwencji, jakie się z tym procesem wiążą.

Każdy ustrój opiera się na jakiejś zasadzie ogólnej, czymś nieuchwytnym, a wszechobecnym. W Europie Zachodniej była to przez cały okres powojennej historii obietnica niekończącego się wzrostu. Gwarancją stabilności demokracji liberalnej, źródłem lojalności obywateli względem systemu, w jakim żyją, była rozumiejąca się sama przez się zasada, że dzieciom będzie powodzić się lepiej niż ich rodzicom, a emerytom żyć wygodniej niż studentom.

Na przestrzeni ostatnich dosłownie kilku lat reguła nieustającego wzrostu została zamieniona na zasadę ucieczki przed nadchodzącą nieubłaganie katastrofą klimatyczną. Zmianę tę zatwierdzono setkami unijnych dokumentów i jeszcze większą ilością wystąpień czy wywiadów udzielonych przez mainstreamowych mędrców. Wszystkie one sprowadzają się do prostego komunikatu: „lepiej już było”.

Gwałtowność i skala niderlandzkiego oporu, jakby nieadekwatna do stopnia ingerencji proekologicznych przepisów w życie zwykłych ludzi, wynika z instynktownego rozeznania przez Holendrów tego właśnie momentu dziejowego. Z niezgody na wdrażanie za wszelką cenę (ubóstwa, głodu, cywilizacyjnej zapaści) zasad zielonej rewolucji. Z drugiej strony gwałtowność reakcji władz – skala werbalnej i fizycznej przemocy państwa wobec jego obywateli – pokazuje, że rewolucyjna terminologia nie zagościła w ustach oficjeli przez przypadek. W Niderlandach, jednym z największych europejskich eksporterów żywności, rozpoczęła się akcja rozkułaczania Starego Kontynentu. I to w czasie, gdy wszyscy wieszczą, że nadciąga głód. Od kiedy to jednak rewolucjoniści konsultują swoje projekty z rzeczywistością.

Można mieć mnóstwo zarzutów wobec paradygmatu nieustannego wzrostu. Na czele z idącym za nim w ślad materializmem, czyniącym z Zachodu duchową pustynię. To, co ten paradygmat zastąpiło, może jednak uczynić z naszego kontynentu pustynię całkiem dosłowną. Szybciej i skuteczniej, niż byłaby to w stanie uczynić jakakolwiek ekologiczna katastrofa.