Hubert Cichocki: Wygrywa kochany

Sondaże popularności polityków czy sondaże warunkowe drugiego wyboru nie mają większego znaczenia, a wręcz zniekształcają nasze analizy – pisze wykładowca SGH w Warszawie.

Publikacja: 17.11.2021 18:32

Hubert Cichocki: Wygrywa kochany

Foto: AdobeStock

Pod koniec października portal Onet opublikował sondaż pracowni IBRiS, w którym – oprócz tradycyjnych preferencji obywateli w zakresie głosowania na partie polityczne – umieszczone zostało poparcie „warunkowe" dla konkretnych ugrupowań (respondenci mogli zadeklarować poparcie dla partii politycznej; stwierdzić, iż mają do niej neutralny stosunek oraz wykluczają poparcie dla danej organizacji). Twórcy sondażu wyciągnęli z niego wniosek, że fakt tradycyjnej deklaracji poparcia dla partii można połączyć z „neutralnym" stosunkiem do danej partii, aby otrzymać poziom potencjału wyborczego danego ugrupowania. Fakt ten obudziłby słuszny gniew znanego profesora zarządzania i finansów specjalizującego się (choć sam pewnie obraziłby się na nazwanie go specjalistą) w zagadnieniach probabilistycznych Nassima Nicholasa Taleba.

Dobre złe recenzje

N.N. Taleb, najbardziej znany z publikacji „Czarny łabędź", przenosi swoje zainteresowania dotyczące podejmowania decyzji w warunkach niepewności czy prawdopodobieństwa do analizy systemów społecznych, zjawisk politycznych, rozprzestrzeniania się religii czy idei. Tak się składa, że poglądy te są skrajnie odmienne od większości tych występujących w polskiej debacie publicznej, a przy tym wydają się wyjaśniać dużą część zjawisk, którym dziwią się komentatorzy. Spróbujmy więc podsumować najważniejsze informacje, o których na co dzień się nie mówi.

Po pierwsze, antykruchość informacji. Taleb zwraca uwagę, że próby blokowania informacji wzmacniają dany przekaz bardziej niż wysiłki, żeby ją popularyzować. Idee, religie czy książki są antykruche. Wzmacniają się dzięki temu, że ktoś je atakuje. Innymi słowy, największym prezentem dla autora jakiejś pozycji może być umieszczenie jej na indeksie ksiąg zakazanych. „Krytyka to dla książki autentyczne, rzeczywiste wyróżnienie, bo sygnalizuje, że nie jest nudna, a to najgorsze, co może spotkać książkę". Najważniejsza w tym wszystkim nie jest jednak sama krytyka, ale jej intensywność – ważne jest to, ile wysiłku wkłada się w próbę powstrzymania innych od cytowania czy czytania danej pozycji. „Więc jeśli naprawdę chcesz, żeby ludzie przeczytali jakąś książkę, zakomunikuj im z oburzeniem, że jest przereklamowana (a chcąc uzyskać efekt przeciwny, powiedz, że jest niedoceniania)".

Autor przywołuje także Balzaca, który podobno opisywał, że aktorki płaciły dziennikarzom za pozytywne recenzje, ale „te najsprytniejsze prosiły o negatywne opinie, wiedząc, że to czyni je bardziej interesującymi". Taleb podkreśla, że „mechanizm antykruchości dotyczy w równej mierze ataków na nasze idee i na naszą osobę: obawiamy się ich i nie lubimy negatywnego rozgłosu, ale kampanie oszczerstw, o ile uda się je przetrwać, przynoszą ogromne korzyści, jeżeli tylko nasz krytyk ma odpowiednio silną motywację albo odczuwa odpowiednio wielką złość. Wyraźnie mamy tu do czynienia ze stronniczą selekcją: dlaczego krytyk wybrał właśnie ciebie, a nie kogoś innego, jedną z miliona osób, które zasługują na atak, ale nie są go warte? Energia, którą włożył w atak lub oczernianie ciebie, zwiększy twoją popularność dzięki mechanizmom antykruchości".

Wydaje się, że ta prawidłowość ma miejsce także w świecie idei politycznych oraz karier polityków. To dlatego Jarosław Kaczyński czy Antoni Macierewicz nie wbrew, ale dzięki atakom i krytyce przez dziesiątki lat utrzymują swoje kariery polityczne, a Donald Tusk, pierwsze co robi po powrocie do Polski, to wystawia się na brutalne i wściekłe ataki publicznej telewizji, wręcz je prowokując. Z tego samego powodu politycy przodujący w tzw. rankingach zaufania odnotowują znacznie mniejsze niż oczekiwane wyniki w realnych wyborach (ku zaskoczeniu ich samych, komentatorów oraz „ekspertów", którzy ciągle z uporem maniaka powtarzają, że ten czy tamten ma większe szanse niż inny, bo jest bardziej „popularny", albo jedna czy druga partia ma większe szanse wygrać z PiS, bo ma większą liczbę wskazań „drugiego wyboru").

Mniejszość i ryzyko

Po drugie, nietolerancyjna mniejszość dominuje. Taleb podkreśla, że „wystarczy bezkompromisowa mniejszość, która bardzo ryzykuje własną skórę, aby osiągnąć poparcie niskiego poziomu, powiedzmy trzy lub cztery procent ogółu ludności po to, aby cała populacja musiała podporządkować się jej upodobaniom". Ważnym elementem tej dominacji jest konieczność proporcjonalnego rozmieszczenia populacji mniejszości na terytorium geograficznym oraz fakt, żeby wybory preferowane przez mniejszość nie były znacznie droższe niż preferencje ogólne, ponieważ wtedy zasada przestanie obowiązywać. To samo dotyczy polityki. Jeżeli rozważamy partie skrajne, lewicowe lub prawicowe i zastanawiamy się nad poziomem poparcia kandydata tych ugrupowań w wyborach, dochodzimy do wniosku, że jeżeli poparcie dla niej wynosi 10 proc., to i kandydat tej partii uzyska mniej więcej 10 proc. głosów. Jak podkreśla Taleb, za francuskim fizykiem S. Galamem, nie jest to prawda. Dzieje się tak, ponieważ ten żelazny elektorat jest nieelastyczny, a więc taki, który zawsze będzie głosował na swoją partię. Ale część wyborców elastycznych również może głosować na kandydata partii skrajnej, co w konsekwencji spowoduje wzrost poparcia dla niej.

Po trzecie, drogi sygnalizm, czyli nie ma ryzyka, nie ma kultu. W przeciwieństwie do tzw. taniego sygnalizmu, który nic nie kosztuje (jak założenie sukienki z napisem „opodatkować bogatych" przez amerykańską kongresmenkę), koncepcja drogiego sygnalizmu opiera się na konieczności poniesienia poważnych i istotnych kosztów osobistych, które uwiarygadniają nasze przywiązanie do danej idei, a pozwalają tym samym innym zwolennikom tej idei wierzyć w nią. W skrajnych przypadkach można stwierdzić, że wierzymy komuś, kto mówi o idei, jeśli z jej powodu trafia do więzienia. Na tej samej zasadzie opierają się koncepcje postu w różnych religiach.

W sposób oczywisty drogie sygnalizowanie ma także zastosowanie w polityce. W reżimach totalitarnych czy autorytarnych widoczne jest w ryzyku osobistym ponoszonym przez dysydentów. Ale w jaki sposób przejawiać się może w demokracji i w naszej części świata? Pytanie jest tutaj o granicę. Co może zostać uznane przez społeczeństwo za próbę podjęcia ryzyka osobistego, a co będzie tylko grą? Wydaje się, że czuć to podskórnie. Dlatego wiarygodny jest były najwyższy urzędnik UE Donald Tusk, który wraca do kraju i ryzykuje swoje wygodne i dostatnie życie w imię walki o sprawę, którą reprezentuje, mimo że prawdopodobieństwo poniesienia porażki jest co najmniej równe prawdopodobieństwu zwycięstwa. Dlatego są ludzie, którzy wierzą politykowi, który ryzykuje własną pozycję społeczną dla jakiejś sprawy, bo widzimy, że naprawdę w nią wierzy (jak Jarosław Kaczyński). Gdyby nie wierzył – z całą pewnością nie podjąłby tego ryzyka.

Analogicznie podskórnie wyczuwamy, komu nie wierzyć. Komuś, czyj osobisty interes i pozycja nie są w żaden sposób zagrożone w wyniku jego działalności lub czyje poglądy są sprzeczne ze sposobem codziennego funkcjonowania. Nie ryzykuje osobistymi szykanami, a jedynie zakłada sukienki z napisami na bale. Skoro sam nie traktuje poważnie sprawy, którą głosi, to czemu inni mają ją traktować poważnie?

Trzy koncepcje przywoływane przez prof. N.N. Taleba odpowiadają więc na trzy podstawowe wyzwania w polityce. Pierwsze, pozyskania zwolenników. Drugie, zorganizowania tych zwolenników. Trzecie, uzyskania postrzegania jako wiarygodnego wśród obserwatorów, tj. zaufania do tego, co się mówi. Ponadto nie jest przeszkodą w wygrywaniu posiadanie bardzo dużej rzeszy osób, które nas brutalnie krytykują, ani nie jest konieczne posiadanie poparcia „większości". Wystarczy odpowiednio duża grupa silnie popierających i identyfikujących się z naszą sprawą obywateli, dla których jesteśmy „pierwszym wyborem". Z tego powodu sondaże popularności czy sondaże warunkowe drugiego wyboru nie mają większego znaczenia, a wręcz zniekształcają nasze analizy.

Niech te trzy kryteria stanowią dobry punkt wyjścia do oceny szans poszczególnych kandydatów czy idei w rywalizacji na rynkach tychże, a nie sondaże „popularności" czy komentarze ekspertów.

Autor jest doktorem w dyscyplinie ekonomia i finanse, pracownikiem Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie

Pod koniec października portal Onet opublikował sondaż pracowni IBRiS, w którym – oprócz tradycyjnych preferencji obywateli w zakresie głosowania na partie polityczne – umieszczone zostało poparcie „warunkowe" dla konkretnych ugrupowań (respondenci mogli zadeklarować poparcie dla partii politycznej; stwierdzić, iż mają do niej neutralny stosunek oraz wykluczają poparcie dla danej organizacji). Twórcy sondażu wyciągnęli z niego wniosek, że fakt tradycyjnej deklaracji poparcia dla partii można połączyć z „neutralnym" stosunkiem do danej partii, aby otrzymać poziom potencjału wyborczego danego ugrupowania. Fakt ten obudziłby słuszny gniew znanego profesora zarządzania i finansów specjalizującego się (choć sam pewnie obraziłby się na nazwanie go specjalistą) w zagadnieniach probabilistycznych Nassima Nicholasa Taleba.

Pozostało 91% artykułu
Publicystyka
Marek Kozubal: Powódź to jednak nie jest wojna
Publicystyka
Kazimierz Wóycicki: Pisowskie zwyczaje nowej ministry kultury przy zwalnianiu Roberta Kostry z MHP
Publicystyka
Bogusław Chrabota: Dlaczego Izrael nie powinien atakować Hezbollahu wybuchającymi pagerami
Publicystyka
Jędrzej Bielecki: Atak pagerami na Hezbollah. Jak premier Izraela pomaga Trumpowi
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Publicystyka
Łukasz Warzecha: Obustronne rozczarowanie Polaków i Ukraińców