Negocjacje Lewicy z PiS były tak tajne, że nie wiedzieli o nich w większości nawet parlamentarzyści. Nie pomyślano też o przekazie medialnym, czego efektem były oskarżenia o „rozmowy za zamkniętymi drzwiami". Lewica oddała inicjatywę partii rządzącej i omal nie zaprzepaściła w ten sposób wszelkich zysków z operacji „Fundusz Odbudowy". Nie powstały też żadne sensowne „przekazy dnia", które ułatwiłyby działaczom w terenie tłumaczenie decyzji o poparciu ratyfikacji.
Czytaj także:
Nie będziemy się bawić w totalną opozycję
Brak jest też – jak na razie – wyraźnej strategii co do dalszych działań. Lewica ma dwoje senatorów, którzy stanowią o większości w izbie wyższej. Co więc zrobić w Senacie? Jak się zachować, jeśli głosami Lewicy przyjmie on poprawki KO, które PiS odrzuci później w Sejmie? Być przeciw? Czy uznać postawę własnych senatorów za niebyłą?
Mimo wszystkich tych wątpliwości i niedociągnięć Lewica pierwszy raz w tej kadencji usiadła do politycznego stolika. Nie zaproszono jej, kiedy trwały poufne rozmowy z Jarosławem Gowinem rok temu, nie skonsultowano z nią pomysłu Koalicji 276, zlekceważono kompletnie przy wyborze rzecznika praw obywatelskich. Lewica wzięła więc sama taborecik z kuchni i się dosiadła. Czy mogła to zrobić bardziej skutecznie i z większym wdziękiem? Na pewno. Ale już sam fakt, że zaistniała, zmienia sytuację przy tym stoliku.