Uniwersytet też nie ma ambicji politycznych, ale był wygodny jako obiekt ataku, będąc najbardziej, po fundacji Open Society, rozpoznawalnym dzieckiem Sorosa na Węgrzech. Nikt tu zresztą nie ukrywa szacunku dla niego. Przy wejściu wisi wielki portret fundatora, a absolwent może sobie ze słynnym finansistą zrobić zdjęcie, bo Soros przyjeżdża na każde zakończenie roku akademickiego.
Co będzie z uniwersytetem – nie wiadomo. Orbán powiedział, że zdecyduje o tym nowy rząd. Najpierw zajmie się organizacjami pozarządowymi. Ale system, który zbudował, chyba nie może zrobić kroku wstecz.
* * *
Po drodze kupuję gazetę. Dziewięć lat temu sytuacja była bardziej klarowna. Światek budapeszteński dzielił się na tych od lewicowego „Népszabadság" i na tych od prawicowego „Magyar Nemzet". To był wybór polityczny, światopoglądowy, estetyczny. Wspomniany Engelmayer mówił mi, że jak widziało się w tramwaju kogoś z konkurencyjnym dziennikiem, manifestacyjnie odwracało się wzrok.
A teraz? Wszystko stanęło na głowie. „Népszabadság" został zlikwidowany dwa lata temu po przejęciu przez Austriaka kojarzonego z Mészárosem. „Magyar Nemzet", długo sympatyzujący z Orbánem, wyrósł na główny dziennik opozycyjny. Zresztą trzy dni po wyborach i on został zamknięty, bo jego właściciel zakręcił kurek z forintami. Kiedyś z mediami było tak, że – bez względu na toksyczność sporu między czytelnikami dzienników – przynajmniej odzwierciedlały one podziały społeczne. Obecne media albo nie krytykują rządu, albo są jego tubą propagandową.
Z jednym z ostatnich numerów „Magyar Nemzet" pod pachą wchodzę na ulicę Kossutha. Zbliża się wieczór, wyniki zostaną ogłoszone przed północą. Uświadamiam sobie, że stoję dokładnie tam, gdzie dziewięć lat wcześniej. Nie ma Świętego Mikołaja, nie ma Jobbiku; odkąd partia przesunęła się do centrum, nie urządza już takich happeningów. A tam, gdzie była jej platforma, rozłożono namiot sympatyków Mártona Gulyása, 30-letniego aktywisty, który zdobył popularność po zeszłorocznych protestach. Słychać piosenki o wolności: „These Boots are Made for Wakin'" Nancy Sinatry i „I'm Looking for Freedom" z filmu „Django". Panuje atmosfera fiesty, bo doniesienia o wysokiej, zbliżającej się do 70 proc., frekwencji sugerują, że do urn ruszyła młodzież i ci zmęczeni Orbánem, którzy dotychczas zostawali w domach.
Dopiero za kilka godzin okaże się, że to wynik mobilizacji wyborców Fideszu, który dostał niemal 300 tys. głosów więcej niż cztery lata wcześniej. Muzyka ucichnie, zebrani w namiocie zaczną płakać.
* * *
Na pierwszy rzut oka Budapeszt wygląda lepiej niż przed dziewięciu laty. Plac przed parlamentem może konkurować z tymi w Londynie i Paryżu. Wypiękniał dworzec Keleti. Otwarto czwartą linię metra, zbudowano nowy stadion. A jednak pod wieloma względami stolica zatrzymała się w miejscu. Nie w roku 2009, lecz znacznie wcześniej. Jeśli pomieszka się tutaj dłużej, zacznie się dostrzegać rzeczy, na które nie zwracało się uwagi albo uważało za przejaw specyficznego uroku. Uroku zmierzchu.
Psujące się metro, do którego wstępu broni rój kontrolerów – najmniej efektywny system sprawdzania biletów na świecie. Banalne problemy z kanalizacją w nieremontowanych od lat kamienicach. Na chodniku można dostać po głowie kawałkiem tynku. Duchota na ulicach, morze bezdomnych. Cztery dekady temu John Irving pisał w „Świecie według Garpa", że to Wiedeń jest miastem schyłku. Ale gdyby zobaczył współczesny Budapeszt!
Na szczęście miasto wciąż jeszcze emanuje młodą energią. Zapytałem dwudziestokilkuletniego chłopaka od Gulyása, co teraz będzie. Najpierw głęboko odetchnął, a potem zacisnął pięść. „Nie zamierzam emigrować. Będę robił swoje".
Autor jest korespondentem mediów anglojęzycznych i polskich z Europy Środkowej. Obecnie mieszka w Bratysławie.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95