Różne siły polityczne w Polsce chcą budować państwo dobrobytu. To cieszy. Tym bardziej że na początku naszej transformacji jej autorom jawiło się ono jako synonim marnotrawstwa, nieracjonalności i braku efektywności ekonomicznej. Jako arena produkowania ludzi zależnych od pomocy społecznej, leniwych i niezaradnych (najlepszym przykładem takiego podejścia jest wydana w 1991 roku książka Janusza Lewandowskiego „Neoliberałowie wobec współczesności").
Doktrynalne odwrócenie się od państwa dobrobytu położyło się cieniem na historii Polski ostatnich kilkudziesięciu lat. Mniej idzie o to, że nasza transformacja przybrała formę skrajnie wolnorynkową, a bardziej o to, że po jej faktycznym zakończeniu, które symbolicznie należy wiązać ze wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, nikomu nie przyszło do głowy, aby dokonać korekty polskiej drogi w duchu państwa dobrobytu. Neoliberalne ograniczenia w myśleniu o gospodarce i społeczeństwie zaowocowały odrzuceniem takiej możliwości jako z góry nietrafnej i szkodliwej.
Nie chodziło zatem wcale o to, że Polski nie stać na rozpoczęcie budowy państwa dobrobytu (czy może lepiej: na jego dopełnienie do formy dojrzałej, bo wszak jakieś zaczątki istniały), ale o to, że jego idea nie mieściła się w horyzoncie ideowym dominującej w naszym kraju formy liberalizmu. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że tradycja liberalna legła u podstaw jednej z jego form i zaiste za chichot historii trzeba przyjąć fakt dzisiejszej rewitalizacji tej idei przez polską prawicę (PiS) w kontrze wobec liberałów. Chichot tym donioślejszy, że i polska lewica, najbardziej predysponowana do tego, aby powrócić do idei państwa dobrobytu, nigdy tego nie zrobiła, będąc czasami bardziej neoliberalna w swych poglądach i działaniach niż rządzący przez długi czas liberałowie (sytuacja zmienia się dopiero dziś).
W ten sposób dwie siły polityczne sprzyjające z reguły państwu dobrobytu oddały pole walkowerem. A przecież wystarczyło sięgnąć do innej tradycji liberalizmu niż ta, która zawładnęła polskimi liberałami po 1989 roku (neoliberalizm), i do innej tradycji lewicowości niż ta, która stała się podstawą działania polskiej lewicy w latach transformacji i potem (tzw. nowa socjaldemokracja, flirtująca z neoliberalizmem), aby spojrzeć na państwo dobrobytu łaskawym okiem. Jestem przekonany, że pozwoliłoby to polskiemu liberalizmowi uniknąć losu doktryny, która na naszych oczach schodzi ze sceny, a polskiej lewicy czyśćca politycznego, do którego została jak najbardziej słusznie wrzucona w połowie pierwszej dekady XXI wieku.
Różnymi drogami
Szczególnie ciekawy jest przypadek polskiego liberalizmu, który zabrnął w ślepą uliczkę leseferyzmu (hasło „niewidzialnej ręki rynku"), całkowicie zapominając o najchlubniejszych kartach liberalizmu jako takiego. Przypomnijmy, że to liberałowie brytyjscy z lordem Williamem Beveridgem na czele są odpowiedzialni za to, że Wielka Brytania weszła na ścieżkę budowy państwa dobrobytu zaraz po II wojnie światowej. Wszak to jego słynny raport z 1942 roku spowodował przestawienie polityki brytyjskiej z torów leseferystycznych (wolnorynkowych) na tory państwa dobrobytu, choć należy pamiętać, że reformy zmierzające w tym kierunku pojawiały się tam stopniowo już w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku. Dopiero jednak Beveridge postawił kropkę nad i.