Pochwała państwa dobrobytu

Jest najlepszym wynalazkiem cywilizacji zachodniej. I choć przeżywa czasem kryzys, to jednak nic nie może go zastąpić w roli gwaranta bezpieczeństwa obywateli, dostarczyciela szacunku i godności wynikającej z przynależności do pewnej wspólnoty.

Publikacja: 13.12.2019 18:00

Pochwała państwa dobrobytu

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek

Różne siły polityczne w Polsce chcą budować państwo dobrobytu. To cieszy. Tym bardziej że na początku naszej transformacji jej autorom jawiło się ono jako synonim marnotrawstwa, nieracjonalności i braku efektywności ekonomicznej. Jako arena produkowania ludzi zależnych od pomocy społecznej, leniwych i niezaradnych (najlepszym przykładem takiego podejścia jest wydana w 1991 roku książka Janusza Lewandowskiego „Neoliberałowie wobec współczesności").

Doktrynalne odwrócenie się od państwa dobrobytu położyło się cieniem na historii Polski ostatnich kilkudziesięciu lat. Mniej idzie o to, że nasza transformacja przybrała formę skrajnie wolnorynkową, a bardziej o to, że po jej faktycznym zakończeniu, które symbolicznie należy wiązać ze wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, nikomu nie przyszło do głowy, aby dokonać korekty polskiej drogi w duchu państwa dobrobytu. Neoliberalne ograniczenia w myśleniu o gospodarce i społeczeństwie zaowocowały odrzuceniem takiej możliwości jako z góry nietrafnej i szkodliwej.

Nie chodziło zatem wcale o to, że Polski nie stać na rozpoczęcie budowy państwa dobrobytu (czy może lepiej: na jego dopełnienie do formy dojrzałej, bo wszak jakieś zaczątki istniały), ale o to, że jego idea nie mieściła się w horyzoncie ideowym dominującej w naszym kraju formy liberalizmu. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że tradycja liberalna legła u podstaw jednej z jego form i zaiste za chichot historii trzeba przyjąć fakt dzisiejszej rewitalizacji tej idei przez polską prawicę (PiS) w kontrze wobec liberałów. Chichot tym donioślejszy, że i polska lewica, najbardziej predysponowana do tego, aby powrócić do idei państwa dobrobytu, nigdy tego nie zrobiła, będąc czasami bardziej neoliberalna w swych poglądach i działaniach niż rządzący przez długi czas liberałowie (sytuacja zmienia się dopiero dziś).

W ten sposób dwie siły polityczne sprzyjające z reguły państwu dobrobytu oddały pole walkowerem. A przecież wystarczyło sięgnąć do innej tradycji liberalizmu niż ta, która zawładnęła polskimi liberałami po 1989 roku (neoliberalizm), i do innej tradycji lewicowości niż ta, która stała się podstawą działania polskiej lewicy w latach transformacji i potem (tzw. nowa socjaldemokracja, flirtująca z neoliberalizmem), aby spojrzeć na państwo dobrobytu łaskawym okiem. Jestem przekonany, że pozwoliłoby to polskiemu liberalizmowi uniknąć losu doktryny, która na naszych oczach schodzi ze sceny, a polskiej lewicy czyśćca politycznego, do którego została jak najbardziej słusznie wrzucona w połowie pierwszej dekady XXI wieku.

Różnymi drogami

Szczególnie ciekawy jest przypadek polskiego liberalizmu, który zabrnął w ślepą uliczkę leseferyzmu (hasło „niewidzialnej ręki rynku"), całkowicie zapominając o najchlubniejszych kartach liberalizmu jako takiego. Przypomnijmy, że to liberałowie brytyjscy z lordem Williamem Beveridgem na czele są odpowiedzialni za to, że Wielka Brytania weszła na ścieżkę budowy państwa dobrobytu zaraz po II wojnie światowej. Wszak to jego słynny raport z 1942 roku spowodował przestawienie polityki brytyjskiej z torów leseferystycznych (wolnorynkowych) na tory państwa dobrobytu, choć należy pamiętać, że reformy zmierzające w tym kierunku pojawiały się tam stopniowo już w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku. Dopiero jednak Beveridge postawił kropkę nad i.

Pokazuje to, że liberalna tradycja myślenia nie musi się koniecznie wiązać z neoliberalizmem spod znaku Miltona Friedmana. Że istnieje w niej silny nurt stawiający sprawy bezpieczeństwa zatrudnienia, ochrony zdrowia i publicznej edukacji na pierwszym miejscu. Jego istnienie widoczne jest także w dziejach liberalizmu amerykańskiego, że przypomnimy tylko postać wielkiego filozofa amerykańskiego Johna Deweya, wybitnego ekonomisty Johna K. Galbraitha czy politykę New Deal (Nowego Ładu) prezydenta Franklina Delano Roosevelta, a później ideę Great Society (Wielkiego Społeczeństwa) prezydenta Lyndona B. Johnsona.

Gdy zaś chodzi o tradycję lewicową, to zawdzięczamy jej przecież powstanie państwa dobrobytu w takich krajach, jak Szwecja czy Francja. Z kolei jego zręby w Niemczech budowali już w XIX wieku konserwatyści (kanclerz Otto von Bismarck), dopełniając jego kształt po II wojnie światowej (Ludwig Erhard).

Jak widać, można dochodzić do państwa dobrobytu różnymi drogami. Okres powojenny aż do czasów Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii i Ronalda Reagana w USA to okres pewnego konsensu wszystkich liczących się sił politycznych, zgodnie z którym państwo dobrobytu uznano za dobro godne ochrony. W tym sensie żadna siła polityczna nie ma monopolu na jego budowanie, ale też żadna nie jest skazana na rolę jego bezwzględnego krytyka, jak by się mogło wydawać po analizie losów polskiego liberalizmu ostatnich 30 lat.




Trzy wersje

Polscy liberałowie mają prawo swoją wersję państwa dobrobytu odróżniać od prawicowej (konserwatywnej) i lewicowej (socjaldemokratycznej). Jeśli jednak chcą w ogóle ocalić swoje znaczenie na arenie politycznej, nie mogą z idei tej rezygnować, bo w moim przekonaniu powrót do idei państwa dobrobytu jest trwały i żadna siła polityczna nie powinna go ignorować. Dotyczy to zarówno Polski, jak i reszty Zachodu.

Po latach dominacji skrajnie wolnorynkowego neoliberalizmu, który swoją polityką zwijania się państwa, deregulacji, obniżania podatków dla najbogatszych, elastyczności zatrudnienia, pogarszania warunków pracy i płacy, jawnej niesprawiedliwości społecznej, bezlitosnej eksploatacji pracowników, ledwo skrywanego darwinizmu społecznego (zwyciężają najsilniejsi i najlepiej przystosowani) doprowadził do wyraźnego kryzysu społecznego w wielu krajach zachodnich, ze Stanami Zjednoczonymi na czele, powrót państwa dobrobytu jest nieuchronny. Pozostaje pytanie: jakiego państwa dobrobytu?

Klasyk tej problematyki – duński socjolog Gosta Esping-Andersen – rozróżnia trzy jego główne wersje: konserwatywną, liberalną i socjaldemokratyczną. Różnią się one m.in. tym, czy świadczenia społeczne powinny być kierowane do wszystkich w celu uniknięcia stygmatyzacji niektórych grup społecznych oraz uniknięcia zbędnych kosztów administracyjnych (wersja socjaldemokratyczna), czy też powinny być kierowane jedynie do tych, którzy znajdują się w najtrudniejszej sytuacji (wersja liberalna), czy jego głównym klientem powinna być rodzina (wersja konserwatywna), czy też jednostka (wersja socjaldemokratyczna), czy państwo ma brać na siebie ciężar organizowania pomocy rodzinie w postaci np. budowy żłóbków i przedszkoli (wersja socjaldemokratyczna), czy też raczej wspierać rodzinę transferami pieniężnymi, tak by mogła sama zdecydować, jak zorganizować wychowanie dzieci (wersja konserwatywna), czy usługi społeczne mają w całości pozostać w rękach państwa (wersja socjaldemokratyczna), czy też można je częściowo sprywatyzować, zasilając jednocześnie rodziny i jednostki w środki, które pozwolą im owe usługi kupić na rynku (wersja liberalna).



Jak żyje się najsłabszym

Bez względu jednak na to, jaką wersję państwa dobrobytu wybierzemy (ja opowiadam się zdecydowanie za socjaldemokratyczną, której wzór stanowią państwa skandynawskie, sytuujące się we wszystkich rankingach jakości życia na pierwszych miejscach), jedno jest pewne: w państwie dobrobytu każda jednostka musi się czuć bezpieczna. Bezpieczeństwo socjalne jest równie ważne jak wolność i demokracja. To właśnie odebranie go milionom ludzi spowodowało ich narastające niezadowolenie i sprzeciw, tak wyraźnie widoczne dziś w wielu krajach zachodnich. Ale państwo socjalne to nie tylko sprawa bezpieczeństwa. To także sprawa spójności społecznej, poczucia życia we wspólnocie ludzi, którzy troszczą się nawzajem o swój los. Nie przypadkiem u źródeł idei państwa socjalnego leżała chęć wzmocnienia owego poczucia przynależności. Najlepiej widać to w szwedzkiej idei państwa jako „domu ludu". Państwo socjalne to także gwarant niemarnowania talentów, z którym mamy do czynienia wtedy, gdy o sukcesie życiowym jednostki decydują czynniki, na które nie ma ona wpływu, np. miejsce urodzenia czy zasobność rodziny. To zatem najlepszy sposób na to, aby udrożnić kanały społecznego awansu.

Bo przecież państwo socjalne to nie tylko zasiłki dla bezrobotnych czy wsparcie osób chorych. To także wysoki poziom usług publicznych, w tym przede wszystkim edukacji, służby zdrowia i transportu publicznego, to powszechny dostęp do dóbr kultury, dbałość o to, aby nikt nie pozostał z tyłu tylko dlatego, że urodził się w takiej czy innej rodzinie, w takim czy innym miejscu. To zatem także troska o to, aby nie powstawały sfera A, B i C w odniesieniu do jakości życia (tak jak istnieje Polska A, B i C), aby nierówności społeczne wszelkiego pochodzenia utrzymywać na możliwie niskim poziomie, nie pozwalać na to, aby wyspom bogactwa towarzyszyły oceany biedy, aby nikt nie był stygmatyzowany jedynie dlatego, że jest biedny albo niepełnosprawny.

Państwo dobrobytu to państwo, które swoją siłę mierzy tym, jak żyje się najsłabszym, a nie tym, ilu bogaczy znajduje się na liście „Forbesa". Nie tym, jak żyje się garstce wybranych, ale tym, jak się żyje większości. To państwo, które nie boi się niwelować zbyt wielkich różnic ekonomicznych przez progresywny system podatkowy, które nie ucieka przed koniecznością redystrybucji bogactwa, zdając sobie sprawę z rzeczy dziś już oczywistej: im równiejsze społeczeństwo, tym wyższa jakość życia i tym efektywniejsza gospodarka.

To państwo starające się uczynić bardziej symetrycznymi relacje pomiędzy kapitałem i pracą przez popieranie zbiorowych układów pracy, wyznaczanie płacy minimalnej i wspieranie związków zawodowych. To państwo niewierzące w neoliberalne bajki o „przypływie, który podnosi wszystkie łódki", bogactwie, które przesiąka z góry na dół. Opowieści, która w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat stała się dominująca, ukrywając faktyczny stan rzeczy: powiększające się lawinowo nierówności społeczne, zablokowanie kanałów awansu społecznego, utratę bezpieczeństwa zatrudnienia, skrajne zapracowanie pracowników, ich wypalenie zawodowe, zmęczenie i frustrację. Wspierała się ona na hiperindywidualistycznym wyobrażeniu właściwego porządku społecznego, w którym jednostki muszą się samotnie zmagać z losem, licząc co najwyżej na minimalną pomoc państwa i łaskę darczyńców (to wszak prywatną filantropią chciał neoliberalizm zastąpić systemowe wsparcie państwa).

Chwila oddechu

W tej wizji sukces i klęska to wyłącznie sprawa jednostki. Absurd takiego podejścia objawi się natychmiast każdemu, kto uczciwie przeanalizuje swoje sukcesy i klęski. Wtedy szybko się okaże, że wpłynęli na nie inni ludzie, okoliczności społeczne, ekonomiczne i zdrowotne, a czasem po prostu szczęście lub jego brak. Im szybciej owo hiperindywidualistyczne wyobrażenie sukcesu i klęski porzucimy, tym lepiej dla nas. Mamy wtedy szanse wrócić na sprawdzone tory wzajemnej pomocy, solidarności i instytucjonalnego wsparcia dla tych, którzy tego potrzebują. Na tory państwa dobrobytu. To ono bowiem jest najlepszym wynalazkiem cywilizacji zachodniej. I choć jak wszystko na tym padole jest ono niedoskonałe i przeżywa czasem kryzys, to jednak nic nie może go zastąpić w roli gwaranta bezpieczeństwa obywateli, dostarczyciela szacunku i godności wynikającej z przynależności do pewnej wspólnoty, stymulatora zaufania społecznego, bez którego nie ma szans na trwały rozwój i względną harmonię społeczną, a wreszcie także – dzięki możliwości choćby częściowego oderwania się od walki o przeżycie ekonomiczne oraz tzw. odtowarowieniu jednostki ludzkiej – w roli sprawcy przejścia od dominacji wartości materialnych skupionych wokół pracy, zarabiania i konsumowania do wartości postmaterialnych, takich jak samorealizacja, partycypacja polityczna czy troska o środowisko przyrodnicze.

Państwo dobrobytu daje szansę na to, aby jednostka skupiona na przetrwaniu, niemająca czasu ani sił na stanie się obywatelem w pełnym tego słowa znaczeniu, mogła złapać chwilę oddechu i zastanowić się nad swoim udziałem we wspólnocie politycznej, która powinna być traktowana jako dobro wspólne. Dlatego też walka o jego rewitalizację jest zarazem walką o możliwość poprawy naszego losu pojmowanego nie tylko w kategoriach ekonomicznych, ale także politycznych i moralnych. Jak widać, jest się o co bić.

Andrzej Szahaj jest filozofem, historykiem myśli społecznej i kulturoznawcą, pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu

Różne siły polityczne w Polsce chcą budować państwo dobrobytu. To cieszy. Tym bardziej że na początku naszej transformacji jej autorom jawiło się ono jako synonim marnotrawstwa, nieracjonalności i braku efektywności ekonomicznej. Jako arena produkowania ludzi zależnych od pomocy społecznej, leniwych i niezaradnych (najlepszym przykładem takiego podejścia jest wydana w 1991 roku książka Janusza Lewandowskiego „Neoliberałowie wobec współczesności").

Doktrynalne odwrócenie się od państwa dobrobytu położyło się cieniem na historii Polski ostatnich kilkudziesięciu lat. Mniej idzie o to, że nasza transformacja przybrała formę skrajnie wolnorynkową, a bardziej o to, że po jej faktycznym zakończeniu, które symbolicznie należy wiązać ze wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, nikomu nie przyszło do głowy, aby dokonać korekty polskiej drogi w duchu państwa dobrobytu. Neoliberalne ograniczenia w myśleniu o gospodarce i społeczeństwie zaowocowały odrzuceniem takiej możliwości jako z góry nietrafnej i szkodliwej.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Co łączy składkę zdrowotną z wyborami w USA
Plus Minus
Politolog o wyborach prezydenckich: Kandydat PO będzie musiał wtargnąć na pole PiS
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta