Boicie się wielkiego czynu
Podobne oczekiwania można odnaleźć u innych ważnych polityków II RP. Jednak redukując wizję przyszłej ojczyzny do najważniejszych postulatów, u Piłsudskiego zauważamy marzenie o ostatecznym odrzuceniu pęt zaborczych i wspólnej narodowej pracy, u Dmowskiego – o konsolidacji narodu, u Witosa – o szczególnym docenieniu roli włościan, a u Daszyńskiego – o realizacji postulatów demokratycznych i socjalnych. Z pozoru nie było między tymi wizjami gigantycznej rozbieżności. Diabeł jednak tkwił w szczegółach, formułowanych na bieżąco programach i codziennej politycznej praktyce. To one coraz bardziej pogłębiały podziały i prowokowały rozczarowania.
Zresztą poczucie zawodu nową rzeczywistością pojawiło się niezwykle szybko, bo już w listopadzie 1918 r. Z jednej strony nasi rodacy byli niezwykle poruszeni uczestnictwem w czymś nadzwyczajnym i wyjątkowym. Było to świetnie widać chociażby w samej Warszawie, gdzie ochoczo wychodzili na ulice miasta, aby po prostu chłonąć nową rzeczywistość.
Z drugiej strony właśnie w takich okolicznościach bardzo łatwo było o zawód. Zawiedzeni więc byli przedstawiciele części postępowej inteligencji, dziwujący się, jakżeż to Piłsudski mógł rozmawiać z reakcyjną Radą Regencyjną i to na jej fundamencie tworzyć nowe państwo. Za chwilę zawiedzeni czuli się prawicowcy, obserwując pierwszy rząd pod kierunkiem socjalisty Jędrzeja Moraczewskiego (choć bardziej dla nich strawnego niż Daszyński). Dawnym austro-węgierskim urzędnikom przeszkadzały amatorskie działania nowej administracji rodzącego się państwa... Wszystko to stanowiło dopiero początek. Jak słusznie wskazał Andrzej Paczkowski (w tekście ujętym w najnowszej książce „Polska. Eseje o stuleciu"), „pewnego rodzaju Treuga Dei w stosunkach wewnętrznych zaczął wygasać po zwycięstwie nad bolszewicką Rosją, uchwaleniu Konstytucji i ustąpieniu rządu Witosa". Gdy wygasł, zaczęło się: temperatura politycznego sporu gwałtownie wzrosła, doprowadzając ostatecznie do zabójstwa Gabriela Narutowicza. Stało się to przyczynkiem dla ogromnej, trwającej dziesiątki lat traumy znaczącej części inteligencji (którą to traumę świetnie przedstawił Kazimierz Brandys w „Nierzeczywistości"). Tym bardziej że wówczas zawodziło nie tylko państwo, ale też znacząca część jego obywateli uczestniczących w nagonce na nowego prezydenta. Na tym nie koniec, zdarzały się niskie partyjne rozgrywki i pobicia. Doświadczyliśmy politykierstwa w najgorszym tego słowa znaczeniu.
Takiej ojczyzny nie akceptował Żeromski, dając swym odczuciom wyraz w „Przedwiośniu". Kontestował retorykę „pracy organicznej" symbolizowaną przez Szymona Gajowca. To pisarz krył się za Cezarym Baryką, wykrzykującym do niego: „Na co wy czekacie? Dał wam los w ręce ojczyznę wolną, państwo wolne, królestwo Jagiellonów! Dał wam ludy obce, ubogie, proste, abyście je na sercu tej Mocarki, tej Pani, tej Matki ogrzali i do serca przytulili! Boicie się wielkiego czynu, wielkiej reformy agrarnej, nieznanej przemiany starego więzienia".
Rzeczywistość po zamachu majowym nie była lepsza. Owszem, Gdynia się budowała, kraj poprzez ogromną pracę jednoczył się i zawzięcie próbował uporać z bagażem zaborów. Ale niszczenie przez sanację niezależnego sądownictwa, tajemnicze pobicia politycznych oponentów, a w końcu Brześć i Bereza potrafiły zniechęcić wielu dotychczasowych admiratorów II RP. Dotyczyło to osób tak od siebie odległych, jak Słonimski i Cat-Mackiewicz. A także niewątpliwie licznych zawiedzionych Gajowców. Kto wie, może pan Szymon Gajowiec w latach 30. znalazłby się w jednym pochodzie razem z krnąbrnym Cezarym Baryką?