Mieli lecieć do Smoleńska. „Opatrzność zrządziła inaczej”

10 kwietnia 2010 roku mieli lecieć prezydenckim tupolewem, ale nie polecieli i wciąż żyją. Inaczej niż przed katastrofą, choć trudno o tym mówić.

Publikacja: 05.04.2019 18:00

Mieli lecieć do Smoleńska. „Opatrzność zrządziła inaczej”

Foto: Fotorzepa/ Kuba Kamiński

Jako minimalista dr Jan Tarczyński długo nie dekorował ścian swego gabinetu dyrektora biblioteki naukowej w Warszawie; wisiało jedynie godło i obowiązkowy portret Józefa Piłsudskiego. Życzliwi koledzy z wojska podpowiedzieli jednak, że „golizna" ścian to wyraz braku szacunku dla szefa, więc zawiesił odznaczenia, dyplomy, zdjęcia. Właściwie to trochę dziwne, że tu pracuje, bo od kilkudziesięciu lat mieszka w Londynie i tam zarobiłby więcej, ale Tarczyński służy w ten sposób Polsce, czego nauczył się od ostatniego prezydenta na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego.

Poznali się w 1988 r. na londyńskim „Zamku" przy Eaton Place, siedzibie rządu i prezydenta, gdzie Tarczyński pomagał społecznie. W latach 90. razem z Ryszardem Kaczorowskim powołał Fundację Ochrony Zabytków Militarnych Polskiego Towarzystwa Historycznego w Wielkiej Brytanii. W 1996 r. Kaczorowski dzięki ustawie sejmowej otrzymał status byłego prezydenta Polski wraz z odpowiednimi uprawnieniami i biurem, którego prowadzenie powierzył Tarczyńskiemu, bo był młodszy od innych kandydatów, operatywny i – co ważniejsze – urodzony w Polsce, więc znający kraj i mentalność ludzi.

Biuro w Londynie działało jak każde inne, choć na angielską modłę – z pieczątek dysponowało jedynie datownikiem. Wiele spraw załatwiano poza murami, bo Ryszard Kaczorowski sporo podróżował. – Zaproszenia przysyłały np. organizacje kombatanckie, obecność pana prezydenta dawała im poczucie przynależności do wspólnoty, którą można nazwać Polską nieskażoną. On przenosił sobą majestat II RP w XXI wiek – mówi Tarczyński.

Po latach współpracy wytworzyli swego rodzaju układ ojcowsko-synowski. Prezydent dla etatowego dyrektora biura stał się kimś bardzo bliskim. Polubili się, uczestniczyli w spotkaniach rodzinnych. Tarczyński, właściciel sklepów z antykami w Londynie, wyposażył biuro i gabinet szefa w meble, aby wyglądały godnie. Woził go własnym jaguarem, by zaoszczędzone środki przeznaczyć na cele kulturalno-społeczne. – Swoje przywiązanie starałem się okazać na wiele sposobów. Dużą przyjemnością było dla mnie to, że mogę Szefowi usłużyć prywatnie: wyczyścić buty i marynarkę, zawiązać krawat. Pewne prace biurowe wykonywało się także w jego domu, a pani prezydentowa częstowała świetnymi pierogami – wspomina.

Kolorowa łąka

Do Smoleńska mieli lecieć razem. W tym czasie Tarczyński doradzał także Januszowi Krupskiemu, ministrowi ds. kombatantów i osób represjonowanych. Współorganizował uroczystości rocznicowe, także w Katyniu, gdzie był zresztą z Ryszardem Kaczorowskim w 2009 r. – Kiedy pan prezydent wszedł na cmentarz, bezwietrzna pogoda zmieniła się nagle w wichrzysko, drzewa chyliły się do ziemi, do dziś pamiętam ten szum. Jakby spoczywający w „nieludzkiej ziemi" oficerowie chcieli pokłonić się ostatniemu prezydentowi II RP – opowiada Tarczyński. Do Katynia latał często, choć zawsze miał złe odczucia wobec „obrzydliwego lotniska z trawiasto-błotnistym polem wzlotów i pasem startowym z betonowych płyt".

6 kwietnia wieczorem prezydent Kaczorowski zdecydował, że zamiast Tarczyńskiego poleci z nim szef jego ochrony, starszy chorąży Artur Francuz z BOR. „To tylko jeden dzień. Artur tam nie był i bardzo chce lecieć". Tarczyński pamięta słowa prezydenta i radość kolegi, gdy przekazywał mu wiadomość. – Byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni, jeździliśmy z Szefem i staraliśmy się mu służyć, uzupełniając się, czasami na zasadzie koleżeńskiej rywalizacji. Artur zostawił dwójkę małych dzieci. Skończył studia, miał perspektywę awansu. Codziennie modlę się za nich. Jestem trochę fatalistą i wierzę w przeznaczenie. Ze ścieżki losu trudno się wymknąć i tak po prostu musiało być – mówi Tarczyński.

Dla niego prezydent miał do wykonania inne zadanie. Chodziło o wyjazd do Hiszpanii, której rząd po wojnie uznawał władze RP w Londynie dłużej niż inne kraje, i trzeba było spojrzeć na spuściznę przedstawicielstwa dyplomatycznego z lat 50., pozostającą w prywatnej kolekcji. Swój lot Tarczyński również zaplanował na 10 kwietnia, godzinę po prezydenckim tupolewie. – Zapytałem jeszcze pana prezydenta, mając na względzie jego 91 lat, czy koniecznie powinien lecieć. Usłyszałem: „Panie Janku, przecież to prezydent Rzeczypospolitej zaprasza! Nasza pielgrzymka to nie tylko hołd pomordowanym, ale też dalsza walka o prawdę Katynia". Znając ogromne zaangażowanie Szefa w tę sprawę na całym świecie, nie kontynuowałem tematu – mówi.

Ostatni raz widzieli się wieczorem w piątek, 9 kwietnia. Ryszard Kaczorowski miał także mieszkanie w Warszawie, w alei Niepodległości 163, gdzie przed wojną – piętro wyżej – mieszkał generał Władysław Anders, jego dowódca spod Monte Cassino. Prezydent opowiadał Tarczyńskiemu o spotkaniu z biskupem polowym Tadeuszem Płoskim – córka Jadwiga Kaczorowska zrobiła im wtedy symboliczne zdjęcie, gdy razem odchodzili w czerń tunelu bramnego wiodącego na podwórze katedry polowej. Tarczyński pamięta także wizytę prezydenta w Świątyni Opatrzności Bożej; odwiedził ją, by – jak powiedział – „pożegnać się ze Zdzisławem", czyli zaprzyjaźnionym księdzem prałatem Peszkowskim, kapelanem Rodzin Katyńskich, który tam spoczywał. Dzisiaj leżą obok siebie w kolumbarium.

Tarczyński odnosi wrażenie, że prezydent Kaczorowski przeczuwał swoją śmierć. – Po naszym spotkaniu wyszedł ze mną na klatkę schodową – jak to określał – nieubrany, czyli bez krawata, i powiedział: „Panie Janku, jak już mnie nie będzie, niech pan na siebie bardzo uważa". Odpowiedziałem, że wszystko będzie w porządku i że to pan prezydent powinien na siebie uważać w czasie podróży. Zacząłem zbiegać po schodach z drugiego piętra, gdy powtórzył to zdanie. Jeszcze przed odlotem zadzwonił do mnie z lotniska i powiedział, żebym na siebie uważał. Głębia tych słów wróciła do mnie po katastrofie.

Jeszcze na pokładzie samolotu do Hiszpanii piloci poinformowali o tym, co się wydarzyło w Smoleńsku. Po wylądowaniu Tarczyński włączył telefony: w służbowym – ponad sto wiadomości, w prywatnym – zapchana poczta głosowa. Zdecydował, że natychmiast wraca: obsługa lotniska zareagowała bez żadnej legitymacji – Tarczyński został na pokładzie tego samego samolotu w locie powrotnym do Warszawy, mógł rozmawiać przez telefon komórkowy do utraty zasięgu. W Polsce pojechał od razu do zastępcy ministra (Janusz Krupski także zginął w katastrofie) i zaczęli ustalać dalsze działania. Resztę wieczoru przepłakał.

– Strasznie to przeżyłem. Byłem jak w amoku. Bardzo długo nie mogłem się odnaleźć. Ta tragedia zmieniła całkowicie moje życie i zostawiła na nim cień na długie lata. Dzisiaj, za przykładem pana prezydenta, staram się wiele czynić bezinteresownie, wykorzystywać swój potencjał dla wspólnego dobra, dla dobra Polski. Łączyć ludzi, nie dzielić, nie jątrzyć, być propaństwowcem, co było naczelną zasadą Szefa. Muszę przekazać innym, czego nauczyłem się od niego. Miałem ogromne szczęście wzorować się na pokoleniu wojennej emigracji niepodległościowej – mówi Tarczyński.

Minęło dziewięć lat, ale wciąż pamięta numery telefonów prezydenta. Wygłasza o nim prelekcje, przygotowuje – wraz z gronem przyjaciół – uroczystości stulecia urodzin 26 listopada. – Mam prawo nazywać go swoim ojcem, bo podarował mi drugie życie. Czuję, że ciągle mam z nim duchową łączność. Wiele razy zwracam się z prośbą o wsparcie i – może to zabrzmi dziwnie – tak się układa rzeczywistość, jakbym to wsparcie otrzymywał. Kilka razy śnił mi się schodzący po schodach w słonecznej poświacie lub na kolorowej łące, odchodzący albo stojący obok. Wiem, że wciąż jest blisko i mogę liczyć na jego opiekę.

Stanisław Żelichowski po roku od katastrofy spostrzegł, że nastąpiła w nim zmiana. – Polityk nie ma

Stanisław Żelichowski po roku od katastrofy spostrzegł, że nastąpiła w nim zmiana. – Polityk nie ma czasu na rodzinę i znajomych. Ale ja poczułem bliskość z ludźmi – wspomina

Fotorzepa/ Jerzy Dudek

Sekretarka Lechów

Zofia Kruszyńska-Gust, rocznik 1952, gdańszczanka. Mieszka we Wrzeszczu z kremowym kotem, zdjęciami wnuczki i książkami, jak na absolwentkę filologii polskiej przystało. Po studiach związała się z opozycją, współpracowała z Komitetem Obrony Robotników, z mężem Ireneuszem tworzyli Ruch Młodej Polski. W sierpniu 1980 r. on strajkował, ona wspierała. Gdy w szkole podstawowej poświęciła lekcję polskiego „Kamieniom na szaniec", choć książki o Szarych Szeregach nie było na liście lektur, została zwolniona z pracy. I trafiła do Komisji Krajowej Solidarności, gdzie poznała Lecha Wałęsę. Współpraca skończyła się, gdy Wałęsa został prezydentem Polski – pani Zofia prowadziła prezydencki sekretariat jedynie przez trzy dni urzędowania i odeszła. Zajęła się wychowaniem córki. W 2001 r. zmarł jej mąż i zatrudniła się w sklepie meblowym.

Rok później, po pogrzebie Aliny Pieńkowskiej, koleżanki z Solidarności, podeszła do Lecha Kaczyńskiego, poznanego na wtorkowych dyżurach prawnych u Wałęsy, aby podziękować za nekrolog. Spytał, co porabia dawna opozycjonistka. I po miesiącu, po wyborach samorządowych, gdy zastępcą prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza została Anna Fotyga, pani Zofia trafiła do jej sekretariatu. A gdy Fotyga dostała się do Parlamentu Europejskiego, pani Zofia została dyrektorką jej biura. Po wyborach prezydenckich w 2005 r. zaczęła zaś prowadzić sekretariat Lecha Kaczyńskiego i dlatego nazywano ją „sekretarką Lechów", dwóch prezydentów.

W Pałacu Prezydenckim czuła się obco; znała tylko Macieja Łopińskiego, dziennikarza z Gdańska, sekretarza stanu w kancelarii. Z czasem zadomowiła się jednak na tyle, że objęła stanowisko zastępcy szefa gabinetu, a „Gazeta Wyborcza" pisała, że bez pani Zofii kancelaria chyba przestałaby funkcjonować: „To ona de facto ustala porządek dnia, umawia wizyty, plan wyjazdów, przynosi prezydentowi dokumenty do podpisu. Bez jej zgody nikt do niego nie wejdzie". Kruszyńska-Gust czuwała także nad „odzieżowym problemem" prezydenta Kaczyńskiego: dobranym krawatem, wyprasowaną koszulą, ładem i składem.

Dobrze pamięta, że Lech Kaczyński pracował nawet nad gotowymi wystąpieniami, które traktował jak punkt wyjścia, bo zawsze mówił z głowy. Najważniejsza dla niego była suwerenna Polska. Uważał, że możemy być z siebie dumni, gdyż co najmniej dwa razy uratowaliśmy Europę przed najazdem barbarzyńców: w 1863 r. pod Wiedniem od tych spod znaku półksiężyca, w 1920 r. pod Warszawą – sierpa i młota. 9 kwietnia wieczorem prezydent wezwał jeszcze Kruszyńską-Gust do pałacu, aby wysłuchała przemówienia, które zamierzał wygłosić w Katyniu. W pamięci utkwiło jej wzruszenie i duma ze słów o polskiej historii, godności, pamięci.

„Ukrywanie prawdy o Katyniu – efekt decyzji tych, którzy do zbrodni doprowadzili – stało się jednym z fundamentów polityki komunistów w powojennej Polsce: założycielskim kłamstwem PRL. Był to czas, kiedy za pamięć i prawdę o Katyniu płaciło się wysoką cenę. Jednak bliscy pomordowanych i inni odważni ludzie trwali wiernie przy tej pamięci, bronili jej i przekazywali kolejnym pokoleniom Polaków. Przenieśli ją przez czas komunistycznych rządów i powierzyli rodakom w wolnej, niepodległej Polsce" – mówił prezydent.

Kruszyńska-Gust była na liście pasażerów do Smoleńska. Jako jedyna nie pojawiła się na lotnisku. Zachorowała, nic poważnego, ale uniemożliwiło lot. Poleciał jej paszport. Pamięta, że tego ranka najpierw ktoś zadzwonił i powiedział, że rozbił się prezydencki jak. Uznała to za pomyłkę, przecież prezydent nie leciał jakiem. Zaczęły jednak napływać kolejne informacje i wszystko stało się jasne. Długo była w traumie i żyła jak we śnie: znała większość pasażerów samolotu, nie tylko Lecha i Marię Kaczyńskich. – Nigdy mi się nie śniło, że wchodzę na pokład tupolewa – mówiła kilka lat temu „Dziennikowi Bałtyckiemu", bo dzisiaj nie chce już rozmawiać na te tematy.

Po objęciu prezydentury przez Bronisława Komorowskiego przeszła na wcześniejszą emeryturę. Poniekąd wróciła do polonistycznych korzeni, by z przyjaciółką prowadzić Bałtycką Szkołę Języka Polskiego. Przez lata była blisko polityki, lecz ta nigdy jej nie wessała i dzisiaj pani Zofia jest daleko. Nie wypowiada się publicznie, ale nie daje zgody na obwinianie pilotów, generała Błasika czy prezydenta Kaczyńskiego. Nie posądza Tuska, że zorganizował zamach w Smoleńsku, choć narastający w tamtym czasie konflikt polityczny mógł się przyczynić do tragedii. Być może próba skompromitowania prezydenckiej wizyty w Katyniu poszła za daleko? Przyczyn trzeba nadal szukać, choć niektórzy nie są tym zainteresowani.

Mam tu coś do zrobienia

W samolocie do Smoleńska miało się znaleźć kilkunastu polityków. Prezes PiS Jarosław Kaczyński został w Warszawie, by czuwać przy chorej matce. Grzegorz Schetyna, szef Klubu Parlamentarnego PO, oddał miejsce zastępcy Grzegorzowi Dolniakowi, bo do Katynia poleciał wcześniej z delegacją rządową. „Tak się podzieliliśmy, taki los" – mówi.

Tadeusz Iwiński z SLD zajmuje się sprawami rosyjskimi i – jako jeden z niewielu przy Wiejskiej – mówi płynnie w tym języku, ale w Katyniu był dwa razy i podziękował za zaproszenie. Przypomina, że skład prezydenckiej delegacji zmieniał się wielokrotnie, jego bilet najpewniej otrzymała Jolanta Szymanek-Deresz. Ostatecznie na pokładzie samolotu nie znaleźli się także Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, i generał Marian Janicki, szef BOR, który poszedł potem w politykę – został członkiem PO i radnym powiatu krakowskiego.

Stanisław Ożóg teraz posłuje w Brukseli, wtedy w Rzeszowie. W marcu 2010 r. trafił do szpitala i przechodził rekonwalescencję. We wtorek, 6 kwietnia, zadzwoniła klubowa koleżanka z PiS Grażyna Gęsicka z pytaniem o zdrowie i miejsce w samolocie do Smoleńska. Odpowiedział, że jeszcze nie czuje się dobrze i nie może lecieć, choć z Gęsicką i Aleksandrą Natalli-Świat umawiali się, że podczas podróży znajdą godzinę na rozmowę o projekcie ustawy o dochodach jednostek samorządu terytorialnego. „Nawet nie powinienem jechać do Sejmu" – odpowiedział, ale pojechał i zobaczył się z Gęsicką w piątek, 9 kwietnia. Śmiali się, że zbliżają się imieniny Stanisława, zorganizują spotkanie i omówią wszystkie sprawy.

Ożóg spotkał się także z senatorem Stanisławem Zającem: planowali wspólne imieniny z parlamentarzystami z Podkarpacia. Podszedł do nich marszałek Krzysztof Putra, pytał o zdrowie, trochę żartował, umówili się na czerwone wino. Gęsicka i Natalli-Świat, Zając i Putra zginęli w Smoleńsku.

10 kwietnia rano Ożóg jechał do Ropczyc na spotkanie Podkarpackiej Akademii Samorządowej szkolącej kandydatów do wyborów samorządowych. O katastrofie dowiedział się kilka minut po godzinie 9, choć początkowo wiadomości o Gęsickiej były sprzeczne: mówiono, że coś pokrzyżowało jej plany i nie zdążyła na samolot. Zadzwonił, poczta głosowa. „Grażyna, odezwij się jak najszybciej!" – prosił, podobnie nagranie zostawił Natalli-Świat. Na próżno. Kolejne informacje zniweczyły nadzieję, że ktoś przeżył.

Ożóg zatrzymał samochód przy drodze i pomodlił się za zmarłych. Wykłady w Ropczycach odwołano, uczestnicy uczcili ofiary katastrofy ciszą. – Nie da się opowiedzieć, co wtedy czułem. Pomyślałem, że z woli Bożej to jeszcze nie czas na mnie. Opatrzność tak zrządziła, że mam tu coś do zrobienia – opowiadał portalowi nowiny24.pl. Dzisiaj milczy z przyczyn osobistych, o czym uprzejmie donosi asystentka europosła. On po wszystkim rozmawiał z Klarą, córką Gęsickiej. Popatrzył w oczy Jarosławowi Kaczyńskiemu. I już wystarczy.

Zofia Kruszyńska-Gust jako jedyna z listy pasażerów nie pojawiła się na lotnisku. – Nigdy mi się nie

Zofia Kruszyńska-Gust jako jedyna z listy pasażerów nie pojawiła się na lotnisku. – Nigdy mi się nie śniło, że wchodzę na pokład – wspominała potem (na zdjęciu odbiera z rąk prezydenta Andrzeja Dudy Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski za działalność w opozycji demokratycznej, grudzień 2018 r.)

Forum

Ty żyjesz

Stanisław Żelichowski, wówczas szef Klubu Parlamentarnego PSL, opowiada, że prezydent Lech Kaczyński miał zwyczaj raz na kwartał zapraszać szefów wszystkich klubów na rozmowę i na ostatniej zaproponował, by przedstawiciele czterech partii polecieli z nim do Katynia. PiS dostał kilkanaście miejsc, inne kluby po dwa–trzy. Z SLD i PO zgłosiło się niewiele osób, ale w PSL mnóstwo, więc Żelichowski musiał podzielić miejsca. – Nie chciałem rozróby, szukałem kompromisu – wspomina.

Zdecydował, że wybierze posłów najciężej pracujących w komisjach, co przyjęto ze zrozumieniem. Wiceszef klubu Eugeniusz Grzeszczak poleciał wcześniej z premierem, na listę prezydencką wpisano więc Edwarda Wojtasa, energicznego posła z Komisji Finansów Publicznych, i Leszka Deptułę z Komisji Samorządu Terytorialnego i Polityki Regionalnej, któremu zależało na tym wyjeździe i Żelichowski oddał mu swoje miejsce. Dlatego – z szacunku dla rodzin zmarłych – w rozmowie waży słowa.

– To nie była świadoma decyzja. Coś mnie trzymało z boku. Co? Opatrzność. Miałem w życiu wiele szczęścia. Przez lata byłem nadleśniczym, walczyłem z kłusownikami i złodziejami drewna. Gdy mundurowi próbowali złapać dwóch uciekinierów z aresztu, którzy poszli w las, odradzano mi gonienie ich, ale jako były bokser poszedłem i przyprowadziłem delikwentów.

Kilka dni przed wylotem do Smoleńska okazało się, że zwolniło się miejsce i Żelichowski może jednak lecieć. Wtedy o pomoc poprosił poseł Wiesław Woda, którego wcześniej, przed Wielkanocą, pobito w rodzinnym Krakowie, lecz on na własne życzenie wypisał się ze szpitala i przyjechał do Warszawy na posiedzenie Sejmu. Twarz posiniaczona, ciemne okulary. I narzekanie, że bardzo ucierpiał i na domiar złego jeszcze nie leci do Smoleńska. Żelichowski znowu ustąpił miejsca.

– To delikatna materia. Czułem dyskomfort w kontaktach z rodzinami zmarłych, bo pytano mnie, czy to prawda, że odstąpiłem komuś swoje miejsce. Zaprzeczałem, tak było im łatwiej – mówi Żelichowski.

Nie chce grzebać w ranach, zmarli koledzy śnią mu się do dziś, bo „myśmy się wszyscy znali". Z Jerzym Szmajdzińskim umówił się na spotkanie po powrocie ze Smoleńska, bo zbliżały się jego imieniny i mieli z tej okazji wypić „mały trunek". Sam urodził się 9 kwietnia, lecz w pewnym wieku takich rocznic celebrować nie wypada i wtedy świętowania nie było: pojechał do domu na Mazurach. W sobotę rano chodził po lesie bez zasięgu w telefonie i długo nie wiedział o katastrofie. Tymczasem na czerwonym pasku w telewizji wyświetlano jego nazwisko jako zmarłego, więc dzwonili przyjaciele i znajomi. Potem prostował, że nie poleciał. – Zadzwoniła Barbara Piwnik. „Ty żyjesz? To ja się wypłaczę teraz dziesięć minut i zaraz jeszcze zadzwonię" – opowiada. I zaczęła się rozpacz.

– Dostałem drugie życie. Ale po katastrofie długo nie zajmowałem się sobą, tylko innymi – mówi Żelichowski. Po roku spostrzegł, że nastąpiła w nim zmiana. – Polityk żyje w potwornym stresie, nie ma czasu na rodzinę i znajomych, zawsze jest 20 minut spóźniony. Ale ja poczułem bliskość z ludźmi. Stałem się mniej agresywny i przyjemniejszy w obyciu, choć wcześniej buzię miałem niewyparzoną. Spędziłem w polityce 30 lat i wiem, że nie ma w niej sentymentów: realizuje się własne interesy, czasem ośmiesza przeciwnika. Długo płynąłem w tej łodzi, ale spasowałem. Dla mnie miejsca już nie ma.

Wystartował jeszcze w wyborach w 2015 r. do Sejmu, w zeszłym roku do sejmiku warmińsko-mazurskiego, ale – jak mówi – bez środków, kampanii i przekonania. – Nawet gdybym wygrał, wymiksowałbym się. Wolę las – przekonuje.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Jako minimalista dr Jan Tarczyński długo nie dekorował ścian swego gabinetu dyrektora biblioteki naukowej w Warszawie; wisiało jedynie godło i obowiązkowy portret Józefa Piłsudskiego. Życzliwi koledzy z wojska podpowiedzieli jednak, że „golizna" ścian to wyraz braku szacunku dla szefa, więc zawiesił odznaczenia, dyplomy, zdjęcia. Właściwie to trochę dziwne, że tu pracuje, bo od kilkudziesięciu lat mieszka w Londynie i tam zarobiłby więcej, ale Tarczyński służy w ten sposób Polsce, czego nauczył się od ostatniego prezydenta na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi