Napisać, że okupacja hitlerowska podniosła na nogi polskie ziemiaństwo – to jakby popełnić herezję, przy której bledną tezy Piotra Zychowicza. Wszak zdecydowana większość naszych właścicieli ziemskich w tamtych trudnych czasach dała Polakom przykład postawy patriotycznej i naprawdę ofiarnej. Ale powiedzmy sobie na spokojnie, że prawdą jest jedno i drugie. I że jedno drugiemu wcale nie zaprzecza. Sprzeczność widzą w tym tylko umysły, dla których patriotyzm i ofiarność wiążą się jedynie z klęskami. Bo przecież nie wypada być patriotą, któremu udaje się przechytrzyć znacznie silniejszego od siebie wroga. A tak właśnie było w przypadku polskiego ziemiaństwa. Potrafiło ono wykorzystać okupacyjną koniunkturę, a gdy wzmocniło się samemu, oddało siły na potrzeby wspólnej sprawy – w tym przypadku sprawy Polski Podziemnej.
Pod faktyczną polską kontrolą
Zgoda, tutaj uściślenie: owa niezwykła wygrana w niezwykle trudnej ruletce przydarzyła się nie wszystkim ziemianom, ale jedynie ich części. Nie było to udziałem właścicieli z Poznańskiego, Pomorza oraz innych połaci zachodniej Polski włączonych do Rzeszy po niemieckim najeździe. Niemcy wymordowali – nieraz całymi rodzinami – osoby znane jako aktywni przeciwnicy germanizacji, ale siłą rzeczy był to niewielki odsetek tamtejszych ziemian. Reszta przeważnie potraciła swoje domy i wygnano ich pod Warszawę lub Kraków. Tam przynajmniej mogli zachować życie. Znacznie gorzej mieli ci, których dwory znalazły się w 1939 r. w sowieckiej strefie okupacyjnej: stracili nie tylko majątki, ale też osobiste bezpieczeństwo, często ginąc na miejscu lub trafiając do więzień i obozów, skąd przeważnie już nie wracali.
Inaczej wyglądał los ziemian, których majątki objął przedziwny twór administracyjny zwany Generalnym Gubernatorstwem. Tutaj okupant przeważnie nie usuwał przemocą właścicieli wielkoobszarowych gospodarstw rolnych, a jeśli już to czynił, robił to niejako wbrew ustanowionej przez siebie zasadzie. W niemieckiej doktrynie wojennej obszar GG miał być żywnościowym zapleczem dla frontu wschodniego, a po ostatecznym zwycięstwie – pozostać rezerwuarem płodów rolnych eksportowanych na potrzeby ludności Wielkiej Rzeszy. Na przeszkodzie realizacji tego planu stała jednak struktura własności rolnej, rozdrobnionej do stopnia niespotykanego w innych krajach. „Galicja to po Jokohamie najgęściej zaludniony obszar rolny świata" – narzekał SS-Brigadeführer Hellmut Körner, szef wydziału zaopatrzenia i rolnictwa w okupacyjnym rządzie GG, oglądając jedno lub dwuhektarowe gospodarstwa okolic Krakowa. Körner przedstawił więc plan reformy agrarnej, według którego 700 tysięcy najmniejszych gospodarstw należało skonfiskować polskim rolnikom i połączyć w duże majątki pod niemieckim zarządem.
Z planu tego nic nie wyszło, gdyż niebawem Niemcy zaatakowały Związek Sowiecki, a władze w Berlinie miały na głowie zupełnie inne zmartwienia. Bez zmiany pozostały jednak wytyczne, które nakazywały wspieranie w GG nie drobnej i średniej, lecz wielkiej własności rolnej. A ta wciąż pozostawała w rękach polskich ziemian. W polskiej literaturze historycznej pojawia się liczba 30 proc. jako odsetek majątków, który na mocy ustawy z lutego 1940 r. przeszedł tam pod niemiecki zarząd; jednocześnie mówi się o objętych tymże zarządem 600 posiadłościach. Jeśli ten ostatni szacunek odpowiada rzeczywistości, wymienione wcześniej proporcje nie wytrzymują krytyki: w Generalnym Gubernatorstwie funkcjonowało bowiem nie 2 tys., lecz około 4,8 tys. dworów otoczonych przeważnie dużymi połaciami pól ornych i lasów. Oznaczałoby to ni mniej, ni więcej, że prawie 90 proc. wielkiej własności ziemskiej pozostawało tam w rękach dawnych właścicieli, czyli prawie bez wyjątku Polaków. A także – co w niedalekiej przyszłości okaże się czynnikiem istotnym – pod faktyczną polską kontrolą.
Pozostałe kilkanaście procent to albo majątki skonfiskowane (Liegenschaft), pozostające pod bezpośrednim zarządem państwowym, albo dobra, w których dawni właściciele co prawda pozostali, ale formalnie rządzili w nich tzw. powiernicy (Treuhänder). Jeśli chodzi o te pierwsze, Niemcy – wbrew pozorom – konfiskowali z reguły nie gospodarstwa prosperujące najlepiej, lecz te najsłabsze (choć oczywiście zdarzały się wyjątki – to kwestia chciwości lokalnych przedstawicieli hitlerowskiej administracji). Okupant słusznie bowiem zakładał, iż nie ma sensu zabijać krowy, która daje najtłustsze mleko. W tych drugich powiernikami okazywali się zazwyczaj także ziemianie, ludzie podobni w manierach i sposobie myślenia do formalnie ubezwłasnowolnionych dziedziców – tyle że Niemcy. Jeżeli byli rozsądni (a tak, sądząc z licznych opisów, bywało najczęściej), łatwo ich było przekonać, że w ich interesie leży, aby tylko udawali, że rządzą. Resztą zajmą się prawdziwi gospodarze.