Polska podziemna „Uprawą” stała

Wojenne potrzeby niemieckiej armii otworzyły polskim ziemianom olbrzymi rynek zbytu. Preferencyjne podatki i kredyty pozwoliły im wydobyć się z zadłużenia. Dzięki temu mogli przekazywać nadwyżki produkcji Armii Krajowej, Batalionom Chłopskim oraz głodującym miastom.

Aktualizacja: 01.09.2019 14:24 Publikacja: 30.08.2019 01:01

To zapomniana, choć niezwykle ważna zasługa polskiego ziemiaństwa. Po Powstaniu Warszawskim w kielec

To zapomniana, choć niezwykle ważna zasługa polskiego ziemiaństwa. Po Powstaniu Warszawskim w kieleckich i małopolskich gniazdach szlacheckich przyjęto ok. 15 tys. warszawiaków (na zdjęciu, z 1926 r., dwór w podkrakowskiej Modlnicy)

Foto: NAC

Napisać, że okupacja hitlerowska podniosła na nogi polskie ziemiaństwo – to jakby popełnić herezję, przy której bledną tezy Piotra Zychowicza. Wszak zdecydowana większość naszych właścicieli ziemskich w tamtych trudnych czasach dała Polakom przykład postawy patriotycznej i naprawdę ofiarnej. Ale powiedzmy sobie na spokojnie, że prawdą jest jedno i drugie. I że jedno drugiemu wcale nie zaprzecza. Sprzeczność widzą w tym tylko umysły, dla których patriotyzm i ofiarność wiążą się jedynie z klęskami. Bo przecież nie wypada być patriotą, któremu udaje się przechytrzyć znacznie silniejszego od siebie wroga. A tak właśnie było w przypadku polskiego ziemiaństwa. Potrafiło ono wykorzystać okupacyjną koniunkturę, a gdy wzmocniło się samemu, oddało siły na potrzeby wspólnej sprawy – w tym przypadku sprawy Polski Podziemnej.

Pod faktyczną polską kontrolą

Zgoda, tutaj uściślenie: owa niezwykła wygrana w niezwykle trudnej ruletce przydarzyła się nie wszystkim ziemianom, ale jedynie ich części. Nie było to udziałem właścicieli z Poznańskiego, Pomorza oraz innych połaci zachodniej Polski włączonych do Rzeszy po niemieckim najeździe. Niemcy wymordowali – nieraz całymi rodzinami – osoby znane jako aktywni przeciwnicy germanizacji, ale siłą rzeczy był to niewielki odsetek tamtejszych ziemian. Reszta przeważnie potraciła swoje domy i wygnano ich pod Warszawę lub Kraków. Tam przynajmniej mogli zachować życie. Znacznie gorzej mieli ci, których dwory znalazły się w 1939 r. w sowieckiej strefie okupacyjnej: stracili nie tylko majątki, ale też osobiste bezpieczeństwo, często ginąc na miejscu lub trafiając do więzień i obozów, skąd przeważnie już nie wracali.

Inaczej wyglądał los ziemian, których majątki objął przedziwny twór administracyjny zwany Generalnym Gubernatorstwem. Tutaj okupant przeważnie nie usuwał przemocą właścicieli wielkoobszarowych gospodarstw rolnych, a jeśli już to czynił, robił to niejako wbrew ustanowionej przez siebie zasadzie. W niemieckiej doktrynie wojennej obszar GG miał być żywnościowym zapleczem dla frontu wschodniego, a po ostatecznym zwycięstwie – pozostać rezerwuarem płodów rolnych eksportowanych na potrzeby ludności Wielkiej Rzeszy. Na przeszkodzie realizacji tego planu stała jednak struktura własności rolnej, rozdrobnionej do stopnia niespotykanego w innych krajach. „Galicja to po Jokohamie najgęściej zaludniony obszar rolny świata" – narzekał SS-Brigadeführer Hellmut Körner, szef wydziału zaopatrzenia i rolnictwa w okupacyjnym rządzie GG, oglądając jedno lub dwuhektarowe gospodarstwa okolic Krakowa. Körner przedstawił więc plan reformy agrarnej, według którego 700 tysięcy najmniejszych gospodarstw należało skonfiskować polskim rolnikom i połączyć w duże majątki pod niemieckim zarządem.

Z planu tego nic nie wyszło, gdyż niebawem Niemcy zaatakowały Związek Sowiecki, a władze w Berlinie miały na głowie zupełnie inne zmartwienia. Bez zmiany pozostały jednak wytyczne, które nakazywały wspieranie w GG nie drobnej i średniej, lecz wielkiej własności rolnej. A ta wciąż pozostawała w rękach polskich ziemian. W polskiej literaturze historycznej pojawia się liczba 30 proc. jako odsetek majątków, który na mocy ustawy z lutego 1940 r. przeszedł tam pod niemiecki zarząd; jednocześnie mówi się o objętych tymże zarządem 600 posiadłościach. Jeśli ten ostatni szacunek odpowiada rzeczywistości, wymienione wcześniej proporcje nie wytrzymują krytyki: w Generalnym Gubernatorstwie funkcjonowało bowiem nie 2 tys., lecz około 4,8 tys. dworów otoczonych przeważnie dużymi połaciami pól ornych i lasów. Oznaczałoby to ni mniej, ni więcej, że prawie 90 proc. wielkiej własności ziemskiej pozostawało tam w rękach dawnych właścicieli, czyli prawie bez wyjątku Polaków. A także – co w niedalekiej przyszłości okaże się czynnikiem istotnym – pod faktyczną polską kontrolą.

Pozostałe kilkanaście procent to albo majątki skonfiskowane (Liegenschaft), pozostające pod bezpośrednim zarządem państwowym, albo dobra, w których dawni właściciele co prawda pozostali, ale formalnie rządzili w nich tzw. powiernicy (Treuhänder). Jeśli chodzi o te pierwsze, Niemcy – wbrew pozorom – konfiskowali z reguły nie gospodarstwa prosperujące najlepiej, lecz te najsłabsze (choć oczywiście zdarzały się wyjątki – to kwestia chciwości lokalnych przedstawicieli hitlerowskiej administracji). Okupant słusznie bowiem zakładał, iż nie ma sensu zabijać krowy, która daje najtłustsze mleko. W tych drugich powiernikami okazywali się zazwyczaj także ziemianie, ludzie podobni w manierach i sposobie myślenia do formalnie ubezwłasnowolnionych dziedziców – tyle że Niemcy. Jeżeli byli rozsądni (a tak, sądząc z licznych opisów, bywało najczęściej), łatwo ich było przekonać, że w ich interesie leży, aby tylko udawali, że rządzą. Resztą zajmą się prawdziwi gospodarze.

Dwa płuca Generalnego Gubernatorstwa

Tak zaczyna się przygoda, która aż prosi się o film na skalę produkcji z Hollywood. Dotąd nikt jednak nie potrafił jej opowiedzieć we właściwy, to jest porywający, sposób. Prawdopodobnie zawiniło tutaj, pokutujące nadal, myślenie o hitlerowskiej okupacji jedynie w aspekcie martyrologii.

Zacznijmy od opisu realnego stanu posiadania polskiego ziemiaństwa w przededniu wybuchu II wojny światowej. Wbrew wszelkim schematom, według których II Rzeczpospolita była państwem hrabiów i ordynatów, warstwa ziemiańska przeżywała tam ciężkie czasy. Z pionierskiej, opublikowanej w 1986 r. pracy prof. Wojciecha Roszkowskiego wyłania się obraz tyleż klarowny, co ponury: gospodarkę majątkami dławił nieustający kryzys. Większość właścicieli nie mogła sobie poradzić z dwiema zmorami tamtej epoki: niemożnością efektywnej sprzedaży własnych produktów oraz – co za tym idzie – chronicznym brakiem kapitału. Na skutek tego przydworskie gospodarstwa popadały w zadłużenie.

Okupacja niemiecka, niejako za jednym zamachem, usunęła obie te bariery. Wojenne potrzeby niemieckiej armii otworzyły polskim ziemianom olbrzymi rynek zbytu. Z kolei preferencyjny system podatków i kredytów pozwolił im wydobyć się z zadłużenia. Co więcej, dworskie gospodarstwa, dotychczas zacofane technologicznie w porównaniu z wielkimi majątkami zachodniej Europy, otrzymały teraz solidny cywilizacyjny zastrzyk – w postaci parku maszyn rolniczych. Skalę mechanizacji polskiego wielkoobszarowego rolnictwa w latach okupacji próbował ocenić swego czasu prof. Zygmunt Mańkowski. Tu wystarczy powiedzieć, że w samym tylko 1943 r. przywieziono do GG prawie 1,5 tys. traktorów, tysiąc młockarni oraz 140 tys. innych maszyn i narzędzi rolniczych. Były to rzeczy – powiedzmy to otwarcie – wcześniej tutaj prawie nieznane. A ich odbiorcami był nie kto inny jak polscy ziemianie.

Oczywiście Niemcy nie robili tego z sympatii dla polskiego ziemiaństwa. I vice versa, ziemiaństwo korzystało z okazji – biorąc i kwitując tylko w razie konieczności. Bo przecież w teorii beneficjentami tej prosperity mieli być nie Polacy, lecz Tysiącletnia Rzesza i jej naród. Majątki pozostawiono w polskich rękach, by żywiły żołnierzy na wschodnim froncie – i to była jedyna racja ich istnienia.

Jak to wyglądało w praktyce, niech pokaże jeden przykład. Okupanci wprowadzili system kontroli, w myśl którego właściciele wpisywali wartość przymusowych kontyngentów w specjalnych książeczkach, które od czasu do czasu przedkładali niemieckim kontrolerom. Dodać należy, że robili to własnoręcznie. Tego tylko było trzeba Polakom! Kto sprawdzi, ile zboża, mleka, mięsa, skór lub spirytusu wyprodukował naprawdę ten czy inny dwór? Właściciele wpisywali więc tylko tyle, ile musieli, nadwyżki zaś – a mieli ich naprawdę sporo – „upłynniali na lewo". Z czasem, w coraz większym stopniu, przekazując je nieodpłatnie na potrzeby Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich oraz głodujących miast. W tym drugim wypadku – za cichą zgodą Niemców. W tym pierwszym – w konspiracji.

W ten sposób polska ludność Generalnego Gubernatorstwa, przytłoczona terrorem i morzona głodowymi racjami wyznaczanymi przez okupanta, przynajmniej po części mogła żyć na jakim takim poziomie egzystencji. Można powiedzieć, że oddychała dwoma płucami, jakie stanowiła sieć majątków ziemskich kieleckiej i lubelskiej strony Wisły.

Wystarczyło słowo honoru

Pomysł utworzenia centralnej organizacji konspiracyjnej opartej na lokalnej sieci majątków dworskich, jako tejże organizacji podstawowych placówek, w środowisku ziemian narzucał się jako oczywistość. Już od września 1939 r., czyli od momentu wybuchu wojny, dwory spontanicznie udzielały pomocy żołnierzom oraz uchodźcom. Nikt nie zastanawiał się, czy może tej pomocy odmówić. Po prostu „tak się robiło" od zawsze, w pierwszej wojnie światowej, w powstaniu styczniowym i wcześniej.

Inicjatywa wyszła od Karola Hilarego Tarnowskiego, właściciela Chorzelowa koło Mielca. Ten przedwojenny prezes Małopolskiego Związku Ziemian wykorzystał dawne kontakty i znajomości w terenie, tworząc w 1940 r. sprawną sieć społecznej pomocy obejmującą w przybliżeniu obszar dzisiejszych województw podkarpackiego i małopolskiego. Początkowo miała to być akcja ogólnospołeczna – jako jej naturalne zaplecze typowano nie tylko dwory, ale też plebanie. Proboszczów nie udało się jednak przyciągnąć do organizacji: aczkolwiek „Uprawie" (bo taki kryptonim przybrała) mocno sprzyjał metropolita krakowski Adam Sapieha, skądinąd sam pochodzący z ziemiańskiej rodziny, ogół hierarchów Kościoła miał w tej sprawie własne zdanie i nie chciał się wiązać z ryzykowną działalnością podziemną.

Za to właściciele dworów propozycję uczestnictwa i wspomagania konspiracji przyjmowali z reguły bez oporów, a nawet z entuzjazmem. Wyjątek stanowiły osoby już wcześniej udzielające pomocy materialnej Radzie Głównej Opiekuńczej, tolerowanej przez Niemców organizacji pomocowej, zresztą również stworzonej przez arystokratów (hr. Adam Ronikier). Byli jednak i tacy, którzy wzięli na siebie obciążenie podwójne, pomagając materialnie Polakom zarówno poprzez RGO, jak i „Uprawę".

Geniusz całego konceptu polegał na naturalnych związkach zaufania łączących ziemiańskie środowiska. Ci ludzie albo znali się wzajemnie, albo też byli ze sobą skoligaceni. Nie było tam wojskowej dyscypliny ani rozkazów – wystarczyło słowo honoru plus poczucie odpowiedzialności. Nie było też ścisłej, piramidalnej hierarchii. Ludzie współpracowali ze sobą na zasadzie znajomości kontynuowanych od przedwojnia, dlatego ich kontakty nie budziły podejrzeń. Stąd wziął się swoisty fenomen „Uprawy": w odróżnieniu od AK organizacja ta, nawet wtedy, gdy objęła zasięgiem większość obszaru okupowanej Polski, nigdy nie została zdekonspirowana, nigdy nie było tam wsyp. Jedyny członek ścisłego kierownictwa, którego aresztowało gestapo, nie załamał się na torturach i nikogo nie wydał (ale o tym za chwilę).

Peemy pod traktorami

Działalność pomocowa „Uprawy" była początkowo w dużej mierze jedynie samopomocą. Ziemianom brakowało rzeczy najistotniejszej: kontaktu ze strukturami podziemia. Tę lukę wypełnił Leon Krzeczunowicz, który w 1941 r. dotarł do Tadeusza Bora-Komorowskiego, nowo mianowanego komendanta głównego ZWZ, późniejszej Armii Krajowej. Obaj panowie świetnie się znali, gdyż obydwaj byli doskonałymi jeźdźcami, startowali w międzynarodowych zawodach hippicznych. Odtąd działalność „Uprawy" nabrała rozpędu – organizacja rozszerzyła swoje terytorium na obszar całego GG, a nawet poza jego granice. W każdym, lub prawie każdym, powiecie (tu nie ma pewności z powodu braku źródeł) funkcjonował delegat odpowiedzialny za pobór konspiracyjnego podatku, który miejscowi ziemianie, w gotówce lub naturze, dobrowolnie deklarowali na rzecz podziemnej armii.

Krzeczunowicz wykazał się w tej dziedzinie niezwykłym talentem. Osobiście jeździł od dworu do dworu. „Był czarującym kwestarzem" – wspomina go jeden z memuarystów – „zbierał wielkie sumy na AK zupełnie bezboleśnie, znając ludzi na wylot". Ale oczywiście nie mógł być wszędzie. Co miesiąc robił w Krakowie odprawę z delegatami z dziesięciu powiatów, którzy przekazywali mu raporty i pieniądze. Jego niezwykła aktywność w końcu została dostrzeżona. Aresztowany 1 sierpnia 1944 nie podał ani jednego nazwiska i zamęczono go w marcu następnego roku w Mittelbau-Dora, niedługo przed wyzwoleniem obozu.

O ile Tarnowskiego można porównać do serca „Uprawy", a Krzeczunowicza do jej ręki, o tyle mózgiem organizacji był Roman Lasocki. To w jego warszawskim mieszkaniu zbiegały się wszystkie nici konspiracyjnej siatki, to on odpowiadał za jej archiwum oraz finalne raporty do Komendy Głównej AK. Bez niego niemożliwa byłaby tak sprawna działalność tej mocno przecież zdecentralizowanej struktury.

O jej rozległości niech zaświadczy fakt, że działała ona również na terenie Poznańskiego. Tamtejszy szef „Uprawy" Franciszek Unrug świadomie przyjął volkslistę, wiedząc, że w oczach ludzi niezorientowanych będzie uchodził za zdrajcę. Jednak dzięki temu uratował część majątku ziemian wysiedlonych do GG.

Ogółem „Uprawa" przekazała Armii Krajowej majątek w niebotycznej wysokości ponad 100 milionów ówczesnych złotych – w połowie w gotówce, w połowie w naturze. Oddziałom AK przekazywano też broń zakupioną... od Niemców, a przewożoną do kraju w transportach traktorów i młockarni. To dodatkowy plus wspomnianej mechanizacji polskiego rolnictwa.

To jednak nie wszystko: organizacja prowadziła po dworach sieć szpitali i punktów opatrunkowych, gdzie leczyli się ranni partyzanci, uwalniała – głównie za pomocą łapówek – więzionych członków konspiracji oraz dawała schronienie tym „spalonym", wreszcie, korzystając z roboczych kontaktów z okupantem, udanie szpiegowała jego poczynania. Nie można też nie wspomnieć o ratowaniu Żydów: to właśnie działaniom „Uprawy" zawdzięczała życie część starozakonnych Sandomierza oraz Klimontowa. Współpracująca z „Uprawą" Zofia Jezierska z Sobień w powiecie garwolińskim została rozstrzelana w 1942 r. w Palmirach za pomoc Żydom.

Kryptonim organizacji zmieniono potem na „Tarcza", jednak w świadomości leśnych oddziałów utrwaliła się jej pierwotna nazwa. I nic dziwnego, gdyż ona sama stała się już symbolem. Gdyby nie „Uprawa", Armia Krajowa prawdopodobnie nie przetrwałaby bez strat okupacyjnych zim, gdyż jej żołnierze nie mieliby ani co jeść, ani w co się ubrać. Głodujący partyzanci zmuszeni byliby sami rekwirować żywność u chłopów, co podkopałoby ich morale, nie mówiąc już o wizerunku AK w oczach narodu.

Cztery niezwykłe miesiące

Pozostało jeszcze wspomnieć o pewnej, zapomnianej acz niezwykle ważnej, zasłudze polskiego ziemiaństwa w czasie okupacji. Gdy dopalały się ruiny Warszawy, a jej mieszkańców wygnano, dwory – bez chwili zastanowienia – gościnnie przyjęły pod swe dachy tylu uchodźców, ilu tylko się dało. W wielu wspomnieniach wymieniany jest podobny szacunek: o ile przed powstaniem w przeciętnym ziemiańskim dworze rezydowało 10–15 osób, o tyle w październiku 1944 r. liczba ta podskoczyła do 30–40. Warszawiacy trafiali nie tylko do dworów, ale i do arystokratycznych kamienic w mieście Krakowie. Ordynat Jan Zamoyski, szef „Uprawy" na Lubelszczyznę, osobiście kursował stamtąd ciężarówką do Warszawy i z powrotem, przywożąc pod Wawel kolejne partie wygnańców. Sam też był już uchodźcą, jako że jego rodowy Zwierzyniec zdążyła ogarnąć okupacja sowiecka.

Można przyjąć, że ogólna liczba warszawiaków, których rozlokowano wtedy, głównie po kieleckich i krakowskich gniazdach szlacheckich, wynosiła około 15 tys. osób. I z pewnością nie jest to szacunek przesadny.

Ludzie ci pomieszkiwali po dworach od października 1944 do stycznia 1945, kiedy to sowiecka ofensywa odegnała Niemców daleko od Wisły. Były to fascynujące cztery miesiące. Nad Polską przetaczał się front, nadciągał nowy totalitaryzm – a tutaj, pod klasyczną kolumnadą staropolskiej rezydencji, dyskutowano, pisano wiersze i powieści, a także – ziemiańskim zwyczajem – bawiono się. Klimat tego czasu uchwycił Jan Józef Szczepański w świetnym, godnym upowszechnienia opowiadaniu „Koniec legendy". Jest sylwester 1944, mieszkańcy dworu urządzają bal maskowy. Noworoczny toast „spełniano indywidualnie lub małymi grupkami, w tonacjach ulotnych, fantastycznych kaprysów. Ktoś nawet spróbował zaśpiewać i przez moment kilka nietrzeźwych głosów usiłowało narzucić reszcie zebranych swoje ochrypłe »Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!«".

Na trzeźwo czy też po kieliszku, od święta czy na co dzień – przez te cztery niezwykłe miesiące spotykała się i rozmawiała ze sobą Polska. A naprawdę było wówczas o czym rozmawiać! Drugiej takiej okazji do swobodnej rozmowy już długo potem nie mieliśmy.

O tym, jak ziemianie poradzili sobie ze Stalinem – w „Plusie Minusie" za tydzień

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Napisać, że okupacja hitlerowska podniosła na nogi polskie ziemiaństwo – to jakby popełnić herezję, przy której bledną tezy Piotra Zychowicza. Wszak zdecydowana większość naszych właścicieli ziemskich w tamtych trudnych czasach dała Polakom przykład postawy patriotycznej i naprawdę ofiarnej. Ale powiedzmy sobie na spokojnie, że prawdą jest jedno i drugie. I że jedno drugiemu wcale nie zaprzecza. Sprzeczność widzą w tym tylko umysły, dla których patriotyzm i ofiarność wiążą się jedynie z klęskami. Bo przecież nie wypada być patriotą, któremu udaje się przechytrzyć znacznie silniejszego od siebie wroga. A tak właśnie było w przypadku polskiego ziemiaństwa. Potrafiło ono wykorzystać okupacyjną koniunkturę, a gdy wzmocniło się samemu, oddało siły na potrzeby wspólnej sprawy – w tym przypadku sprawy Polski Podziemnej.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Polski Kościół ma alternatywny świat. W nim świetnie działa Wychowanie do życia w rodzinie