Teraz po sezonie odpoczywa pan bardziej fizycznie czy przede wszystkim daje odpocząć głowie?
Nie mam czegoś takiego jak fizyczne zmęczenie. Mimo że sezon był długi, to cały czas były jakieś przerwy, znajdowałem chwile na odpoczynek. Teraz na Mauritiusie też nie tylko leżę, moja dziewczyna wciąż mnie gdzieś wyciąga – a to żeby pochodzić po górach, a to na tenisa czy do siłowni. Jakbym był tu sam, to leżałbym do góry brzuchem, a tak przynajmniej zobaczę coś więcej niż hotel i plażę, poruszam się, pozwiedzam. Na pewno mi to nie zaszkodzi.
Szóste miejsce na mistrzostwach świata w Dausze i kosmiczne wyniki rywali, którzy pana wyprzedzili, sprowadziły pana trochę na ziemię?
Zdaję sobie sprawę z tego, co się stało. Od razu po zawodach powiedziałem, że nie miałem szansy walczyć o medal, trzeba było się do tego przyznać. Zawsze gdy mi nie wychodziło, to gdzieś tam z tyłu głowy miałem myśli, że mogłem mieć medal, że stać mnie było na lepszy wynik. W Dausze nie można się było oszukiwać. Nawet jakbym pobił rekord Polski, to i tak byłbym na piątym miejscu, w tych mistrzostwach medal był poza moim zasięgiem i się z tym pogodziłem. Zaraz rusza następny sezon, zobaczymy, co pokażę i na co będzie stać chłopaków.
To była lekcja pokory?
Za duże słowa, niepotrzebne. W światowych tabelach wyników mam siódmy rezultat, na mistrzostwach byłem szósty. Czyli wystartowałem dobrze. Ten sezon był moim najlepszym w karierze, nigdy lepiej nie wypadłem na mistrzostwach świata. Zamiast wbijać się w ziemię, wolę na wszystko patrzeć właśnie w ten sposób. Zamiast katować się wynikami z kosmosu, jakie wykręcili moi rywale, patrzę na siebie. I myślę, co zrobić, żeby w przyszłości było lepiej.
Jak to jest trenować z ojcem? Nie ma ryzyka, że nieporozumienia zawodowe odbiją się na życiu rodzinnym?
Teraz już bardzo rzadko się kłócimy. Minął czas młodzieńczego buntu, rozumiem dużo więcej. Wcześniej nieporozumienia, nawet ostre, zdarzały się dużo częściej, wynikało to z tego, że ciągle byliśmy razem. Mieszkaliśmy razem, trenowaliśmy razem, wyjeżdżaliśmy na obozy i zawody. Teraz mam już swoje mieszkanie, z rodzicami widuję się rzadziej. Poza tym zdałem sobie sprawę z tego, że tata chce dla mnie jak najlepiej i jeśli zwraca mi na coś uwagę, na jakiś aspekt techniczny podczas treningów, to nie dlatego, że ma ochotę się do mnie dla zasady przyczepić, tylko zwyczajnie chce, żebym był lepszy, żebym ten błąd wyeliminował. Zajęło mi trochę czasu, by to zrozumieć i teraz już bardzo rzadko dochodzi do kłótni, a jeśli dochodzi, to trwają one bardzo krótko. Szkoda życia marnować na takie kłótnie. Zwłaszcza w rodzinie.
Iga Baumgart powiedziała mi, że z mamą może trenować, ale z tatą by nie potrafiła, bo on wszystko wie najlepiej i nie ma z nim dyskusji. To teraz odwrotnie – a pan wyobraża sobie treningi z mamą?
Trudne pytanie, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ufam jej i wierzę, bo wiem, że także mama chce dla mnie jak najlepiej. Ale powiem dyplomatycznie – dobrze jest, jak jest.
Ustawił się pan już finansowo czy musiałby zostać piłkarzem, żeby w wieku 22 lat tak o sobie powiedzieć?
Pewnie jakbym był piłkarzem na takim poziomie, na jakim jestem kulomiotem, to rzeczywiście mógłbym już być spokojny o pieniądze. Ale nie jestem i, no nie, nie jestem ustawiony.
Myślałem, że da się pan sprowokować.
Chodzi panu o moje słowa, że niby piłkarze zarabiają za dużo, bo nawet przeciętny zawodnik z ekstraklasy co miesiąc kasuje fortunę? Nie jestem pewien, czy tak powiedziałem. Z doświadczenia wiem, że w wywiadach, których się nie autoryzuje, słowa często są przekręcane i później takie rzeczy wychodzą. Może tak powiedziałem, może nie, ale taka jest prawda. Piłkarze, nawet przeciętni, zarabiają olbrzymie pieniądze, tyle że nikt nie powinien mieć do nich o to pretensji. Wytłumaczył mi to kolega na przykładzie muzyki.
Czyli jak?
Nawet najlepszy na świecie pianista nie może mieć pretensji do Justina Biebera, że zarabia mniej od niego. Bo Biebera ludzie chętnie słuchają i na jego koncerty przychodzą tłumy, a to, że nie jest najlepszym wokalistą na świecie, to już inna sprawa, a na pewno nie problem Biebera. Przenosząc to na świat sportu, lekkiej atletyki i piłki nożnej – nawet będąc najlepszym na świecie lekkoatletą, nie zarobisz tyle co choćby 25. piłkarski napastnik. I trzeba się z tym pogodzić.
Czy pana chęć bycia najlepszym związana jest także z chęcią bycia sławnym?
Nie napędza mnie to. Mam ochotę być najlepszym w tym, co robię, a że za tym idzie sława, to już efekt poboczny. Nie oszukujmy się jednak – w lekkiej atletyce to nie jest taka sława, która przeszkadzałaby wyjść do sklepu. Znam wielu bardzo sławnych ludzi i nie zazdroszczę im tego, bo wiem, jak zachowują się na ulicach ich fani, kiedy rozpoznają swojego idola. Mój poziom rozpoznawalności jest miły, wychodzę wszędzie anonimowo, a jak ktoś orientuje się, kim jestem, to jest sympatycznie – zbijamy piątkę, robimy zdjęcie i jest fajnie. Ale nie mam tak codziennie, co pięć minut.
W przypadku lekkoatletów biletem do sławy jest medal olimpijski. Myśli pan już o Tokio?
Przede wszystkim nie zgodzę się z tym stwierdzeniem o igrzyskach i bilecie do popularności. To nieprawda. A co do Tokio, to oczywiście chciałbym zdobyć medal, ale czy akurat tego dnia będę najlepszy na świecie, tego nie wiem. Mogę panu teraz obiecać złoto, krzyczeć, że nadszedł mój czas, że jadę po Tokio po złoty medal, bo jestem wielki i niezwyciężony, ale po co mam tak robić, skoro niczego nie można być pewnym?
Jest pan przesądny?
Ostatnio się nad tym zastanawiałem. Uważałem, że w ogóle nie jestem przesądny, a okazało się, że przesądów mam tyle, że aż się za głowę złapałem. Są to tak głupie rzeczy, że aż mi się nie chce o tym gadać. Na przykład zawsze na start wkładałem bieliznę, która miała choćby kawałek niebieskiego materiału. Naprawdę nie mam pojęcia, po co to robiłem. Nie działało. Teraz robię wszystko na odwrót, bardzo się pilnuję, żeby nie zrobić czegoś specjalnie. Odczarowuję otoczenie.
Idąc na start, zawsze pan wie, czy będzie dobrze?
Bywało, że tak myślałem, ale to jest bardzo złudne. Za bardzo chciałem, bo świetnie się czułem, spodziewałem się ognia i wtedy mi nie wychodziło. A czasami mi się nie chciało i osiągałem znakomite rezultaty. W tym roku było tak na przykład w Karpaczu. Ledwo co doleciałem z Mińska z meczu Europa–USA, a już na rano zaplanowany był start. Bardzo mi się nie chciało, a pchnąłem życiówkę, poprawiłem rekord o 2 centymetry.
To życzę panu, żeby nie chciało się panu w Tokio.
No, spokojnie. Dwa dni później w Chorzowie na memoriale Kamili Skolimowskiej już mi się chciało i było jeszcze lepiej. Nie ma reguły. Jak robota jest zrobiona, czuję się ustabilizowany technicznie, to wszystko wychodzi. Rzadko już schodzę poniżej poziomu 21,50.
Mówił pan, że nie stosuje żadnej diety i jak ma ochotę na podwójnego hamburgera z frytkami, to sobie nie odmawia.
Oj, bardzo dużo się zmieniło w moim postrzeganiu jedzenia, od kiedy w polskiej federacji zatrudniono dietetyczkę. Po konsultacjach z nią mam dużo większą świadomość tego, co powinienem jeść, a czego nie. Mam z tym jednak problem, bo, po pierwsze, bardzo lubię jeść, a po drugie, lubię jeść niezdrowe rzeczy. Za bardzo jestem do tego przyzwyczajony. Do dziwnych godzin jedzenia także. Ciężko mi to wyeliminować. Wystarczy na mnie spojrzeć, kaloryfera na brzuchu nie mam. Chciałbym się ogarnąć, muszę kiedyś ze sobą wygrać.
No czyli jednak udowadnia pan, że i bez diety można wygrywać.
Robię małe kroki. Dietetyczka uświadomiła mi, że nawet jak zamawiam pizzę, to mogę poprosić, by była z rukolą, że jak jem hamburgera z frytkami, to mogę zamówić także zieloną sałatę z ogórkiem i pomidorem. Mam świadomość, jak powinno być. Niestety, na razie nie jestem wystarczająco silny, by zmienić przyzwyczajenia.
Interesuje się pan sportem, czy na co dzień w czasie wolnym woli film?
Bardzo lubię oglądać filmy, seriale, czasami nawet głupie filmiki na YouTubie. Ale stałem się też fanem statystyk – koszykarzy, bo bardzo lubię koszykówkę, ale też swoich. Staram się zapisywać rekordy, pamiętać je. Jak mam wolne, to gram też na konsoli, sportem jednak żyję cały czas. Właśnie do tego bardzo przydają mi się media społecznościowe. Jestem na bieżąco z wynikami Ligi Mistrzów, ekstraklasy, NBA czy siatkówki. Widzę, że muszę wrócić do tego pytania o piłkarzy, żebyśmy się dobrze zrozumieli – to nie tak, że ja ich nie szanuję, bo szanuję każdego sportowca. Każdy, kto uprawia jakąś dyscyplinę na pełen etat, poświęca kawał swojego życia. A jak ktoś robi to na takim poziomie jak Robert Lewandowski, to budzi mój podziw. Idoli może nie mam, ale mam ludzi, których podziwiam. Jeśli świat dzieli się na wyznawców Cristiano Ronaldo i Leo Messiego, to ja jestem w teamie Ronaldo. W koszykówce nie mam ulubionej drużyny, bo za często zmieniają się składy, ale LeBrona Jamesa uwielbiam.
—rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP Sportowe Fakty