Przed sześcioma laty przyznano pani na 39. Festiwalu Filmowym w Gdyni Nagrodę Filmową PISF za „Projekt X" dotyczący problemu doświadczenia choroby nowotworowej. Do tej pory jednak praca nie została zrealizowana.
Bo na razie muszę się uporać z projektem „Szukając Jezusa". W związku z tym przepadły przyznane przez PISF pieniądze. Ale nie umiem pracować nad dwiema rzeczami naraz, tym bardziej że jak słyszę od znajomych – realizacja takich projektów kosztuje coraz więcej nerwów. Myślę, że jednak powrócę do „Projektu X", o ile skompletuję ekipę, w której będą ze mną pracowały same kobiety. Bo są najlepszymi profesjonalistkami. Kiedyś w Austrii w jednym z muzeów zobaczyłam, że szefowymi i członkiniami wyspecjalizowanych ekip – także budowlanych – były kobiety. I wszystko działało jak w zegarku.
W 2017 roku prowadziła pani pracownię gościnną na warszawskiej ASP na Wydziale Nowych Mediów. Do końca pierwszego semestru z 30 studentów, którzy się zapisali, dotrwało ośmiu, a na drugi semestr nie zapisał się nikt. Dlaczego?
Nie wiem. Może dlatego, że nie wystawiałam żadnych ocen, bo moje zajęcia nie były obowiązkowe i w związku z tym nie trzeba było traktować ich poważnie? Pewnie byli tak zawaleni pracą u innych profesorów zobowiązanych do oceny, że to, co proponowałam, zeszło na dalszy plan. Uznałam jednak, że to od nich zależy, czy będą realizowali nowe prace ze mną czy kontynuowali rozpoczęte u innych profesorów. Przeważnie wybierali tę drugą opcję. Kiedy zrobiłam im już wszystkie korekty prac, zrezygnowali z przychodzenia na zajęcia. Po prostu. Ci, którzy dotrwali do końca semestru, byli na Erasmusie i zaraz potem wyjechali. Nowi już nie przyszli.
Nie zaskoczyło pani, że mając możliwość spotkań z jedną z najbardziej znanych polskich artystek, nie skorzystali z tego przywileju?
Raczej nie. Zdziwił mnie tylko sposób myślenia władz ASP, bo nie dostałam stałego pomieszczenia i za każdym razem zajęcia musiały odbywać się w innym miejscu. A przecież to wyjątkowo ważne, bo trzeba móc gdzieś zostawiać swoje prace.
Takie sytuacje były możliwe za czasów, gdy pani studiowała na ASP u profesora Grzegorza Kowalskiego?
Trzydzieści lat temu była kompletnie inna sytuacja, wtedy młodzi ludzie nie wyjeżdżali za granicę tak łatwo jak dziś i zbyt wiele nie widzieli. Każda osoba z zewnątrz była więc oblegana przez studentów głodnych wiedzy, ciekawych, jak wygląda świat na co dzień im niedostępny. Dziś studenci chodzą tam, gdzie dostają zaliczenia. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. Gdybym była w ich sytuacji, pewnie zachowywałabym się podobnie.
Ale w ich wieku zachowywała się pani inaczej?
Do pewnego stopnia. Najpierw studiowałam germanistykę na UW. Na pierwszym roku było bardzo ciekawie, miałam kapitalnych wykładowców. Potem to się zmieniło, zrobiło się nudno. Zrezygnowałam więc, bo niczego nie mogłam się nauczyć, tym bardziej że idąc na studia bardzo dobrze znałam niemiecki. Wtedy zaczęłam szukać czegoś, co poznawałabym z zainteresowaniem, a nie tylko po to, żeby mieć wpis do indeksu. Chciałam przygotowywać się do czegoś, co będę robiła całe życie. Zresztą na ASP też mi się zdarzyło przez prawie rok nie chodzić w ogóle na zajęcia. Potrzebowałam czasu, by się „zresetować" i przemyśleć, czy te studia są na pewno tym, o co mi chodzi. Wolałam wtedy pracować w domu.
Co najważniejszego pani wyniosła ze studiów?
Poczucie wolności. Świadomość, że jeśli nie mogę wykonać jakiegoś zadania, to nie muszę. Ale że za to trzeba zrobić inne, które zostanie zaliczone i potraktowane jako chęć współpracy.
Co jest w życiu najważniejsze?
Żeby się nie miało sobie nic do zarzucenia.
Katarzyna Kozyra (ur. w 1963 r.), rzeźbiarka, autorka fotografii, instalacji i filmów wideo, uznana za czołową przedstawicielkę sztuki krytycznej. Porusza się w obszarze kulturowych tabu oraz stereotypów i zachowań zakodowanych w życiu społecznym, narusza je, co często powoduje skrajne reakcje odbiorców. Jest laureatką m.in. Paszportu „Polityki" i honorowego wyróżnienia na Biennale Sztuki w Wenecji w 1999 r.