Lakers i LeBron. Tym razem musiało się udać

Los Angeles Lakers to legenda amerykańskiego sportu, gwiazdorzy tej koszykarskiej drużyny byli idolami kilku pokoleń kibiców. Po latach upokorzeń zespół wrócił na szczyt ligi NBA, czyli na swoje miejsce. Droga do tego była ciekawa, jak przystało na klub z miasta fabryki snów.

Publikacja: 16.10.2020 18:00

Gwiazdor Los Angeles Lakers LeBron James (w środku) świętuje z kolegami zwycięstwo w finale NBA

Gwiazdor Los Angeles Lakers LeBron James (w środku) świętuje z kolegami zwycięstwo w finale NBA

Foto: AFP

Przystępując do opowieści o tym, jak bardzo hollywoodzcy są dziś Lakers, wypada jednak wspomnieć, że wszystko zaczęło się w Minnesocie: na 17 mistrzowskich tytułów, pięć zostało wywalczonych w czasie, kiedy siedzibą klubu było Minneapolis. Minnesota to kraina srogich zim i 10 tysięcy jezior. Stąd właśnie wzięła się nazwa Lakers, czyli Jeziorowcy. A niewiele zabrakło, by drużyna koszykarzy nazywała się Vikings. Nie byłoby jej wcale, gdyby nie Ben Berger, który urodził się w Ostrowcu Świętokrzyskim, ale potem wyemigrował do Stanów. Tam dorobił się fortuny, między innymi prowadził sieć kin w Minnesocie. Berger dał się przekonać młodemu, trochę szalonemu dziennikarzowi Sidowi Hartmanowi i zainwestował w klub koszykówki. Tak się zaczęło. Do tych pierwszych pięciu tytułów najbardziej przyczynił się George Mikan, o którym mówi się, że był pierwszą prawdziwą gwiazdą NBA – wystarczy przypomnieć, że miał pseudonim Mr. Basketball. Jego popisowymi numerami były rzuty hakiem oraz bloki – z łatwością zbijał wszystkie piłki zmierzające do kosza. Po zakończeniu kariery był komisarzem konkurencyjnej wobec NBA ligi ABA. Kiedy w 1960 r. Lakers przenieśli się do Los Angeles, wielu fanów z Minnesoty jeszcze długo im kibicowało (dopiero 30 lat później w Minneapolis powstał nowy klub – Minnesota Timberwolves).

Początki w Los Angeles nie były łatwe. Do miasta przenieśli się w tym czasie także bejsboliści Dodgers, występujący wcześniej na nowojorskim Brooklynie. I to oni jako pierwsi zyskali liczne grono kibiców. Jednak z czasem popularność Lakersów rosła, do drużyny trafili znakomici zawodnicy, tacy jak Jerry West, Elgin Baylor oraz Wilt Chamberlain. Choć są i takie opinie, że to nie koszykarze najbardziej spopularyzowali Lakers, tylko komentujący ich mecze Cheak Hearn. „Wszystko stało się dzięki Hearnowi. Kiedy w 1960 roku zaczynałem jako ośmiolatek grać w kosza, nie mieliśmy w domu telewizora. Kupiłem za 9,95 dolara radio tranzystorowe i słuchałem komentarzy Chicka. Hearn nauczył mnie, jak grać w basket i jak non stop myśleć o koszykówce. Nauczył mnie kochać tę dyscyplinę sportu. Żyłem po to, aby każdego dnia wyczekiwać jego audycji. Jerry West, Elgin Baylor, Rudy LaRusso – podziwiałem każdego z nich. Romans pomiędzy Los Angeles a Lakers rozpoczął się jednak ze względu na Chicka. On przekonał miliony ludzi, że ten zespół jest najwspanialszy na świecie. Słyszałem, że Chick relacjonował około 3300 spotkań – myślę, że wysłuchałem przynajmniej 2500 z nich" – wspominał Bill Walton, były znakomity koszykarz NBA, który przygodę z poważną koszykówką zaczynał na UCLA (University of California Los Angeles).

Showtime

Właściciel klubu Jack Kent Cooke wybrał purpurę i złoto na nowe barwy Lakers. Drużyna przeniosła się do hali Forum w Inglewood, na przedmieściach LA, która wyglądała imponująco i budziła skojarzenia z rzymskim Koloseum (obiekt kupił niedawno właściciel Los Angeles Clippers Steve Ballmer, w pobliżu Forum ma powstać nowa hala Clippers). Ale dopiero następca Cooke'a uczynił Lakers takimi, jakich ich znamy. Jerry Buss kupił w 1979 r. Lakers i Kings (klub hokejowy z Los Angeles). Był biznesmenem i wizjonerem. Wiedział, że sport to więcej niż tylko rywalizacja o zwycięstwo.

Doktor Buss (miał doktorat z chemii) pracował w firmie produkującej samoloty, ale wolał iść własną drogą. Dorobił się wielkich pieniędzy na rynku nieruchomości i zainwestował je w Lakers. Był indywidualistą, miał styl, rozmach i przeniósł to na Lakers, którzy – jak sam to ujął – stali się cholernie hollywoodzcy. „Jerry skierował NBA na drogę, na której nasza liga znajduje się do dziś. Pokazał nam wszystkim, jak ważna jest dobra zabawa. Dzięki niemu mecze NBA stały się nie tylko koszykarskim spektaklem, ale również pierwszorzędną rozrywką" – mówił David Stern, komisarz NBA w latach 1984–2014.

Jak i dlaczego to zrobił? Odpowiada sam dr Buss: „Mecz ułożył się fantastycznie, ale brakowało mi w tym wszystkim elementu show. W sumie publiczność trochę się nudziła, a w środku zbyt często panowała cisza. Myślę, że muszę wprowadzić nieco pikanterii". I zrobił to. Tancerki Lakers – Laker Girls – wyglądały tak, że niektórzy zawodnicy nie mogli się skupić na grze (tak przynajmniej twierdził trener Pat Riley), mecze stały się okazją do pokazania się, w loży Bussa zasiadali najbogatsi. „Jeśli dostałeś zaproszenie – znaczyło, że jesteś kimś. Ewentualnie długonogą blondynką" – napisał zgrabnie Marcin Harasimowicz, autor książki „Los Angeles Lakers. Złota historia NBA", dziennikarz sportowy i kibic Lakers.

Bywanie w Forum stało się modne, na widowni zasiadały znane osobistości świata muzyki i filmu, z Jackiem Nicholsonem, fanem Lakers numer jeden, na czele. Wielu marzyło, żeby przynajmniej być częścią tej scenografii. A zawodnicy robili swoje, czyli oferowali najlepszą koszykówkę znaną pod nazwą Showtime. Istnieje wiele definicji, żeby ją opisać, na przykład taka (nieoficjalna): „Magic Johnson zamienił Lakers w drużynę, która przypominała egzotyczny samochód sportowy, pędzący od jednego końca boiska do drugiego, robiący fantastyczne ewolucje i doprowadzający uśpioną społeczność koszykarską Los Angeles do szaleństwa" (cytat z książki Rolanda Lazenby'ego „Showman").

Magic zawsze bardzo szeroko się uśmiechał i sprawiał, że wszyscy inni dobrze się czuli. Podobno tak było zarówno na parkiecie, jak i poza nim. Kareem Abdul-Jabbar, jego partner z boiska, był zupełnie inny, ale to nie miało żadnego znaczenia, razem tworzyli kapitalny duet. Jerry West, czyli pan logo (to kontury jego sylwetki widnieją w logo NBA), który wystąpił w dziewięciu finałach, ale wygrał tylko raz, po zakończeniu kariery został architektem sukcesów drużyny jako generalny menedżer. Drużynę prowadził charyzmatyczny Pat Riley, były koszykarz Lakers (przeciętny), który nosił garnitury od Armaniego i nacierał włosy brylantyną. Przyjaźnił się z gwiazdami filmu i lubił się widzieć na okładkach magazynów. Ten elegant nie miał jednak litości dla swoich podopiecznych na treningach (w końcu zajechał ten egzotyczny samochód, ale to już inna historia), był mistrzem motywacji, a potem też coraz większym autokratą. W swojej książce pisał: „Sukces zmiękcza niektórych zawodników. Aby pozostać na szczycie, trzeba wyrobić w sobie nawyk myślenia, że doskonałość rodzi się z ciągłej chęci robienia postępów".

Do historii przeszła przede wszystkim rywalizacja Lakers z Celtics, Magica Johnsona z Larrym Birdem. „Celtics uchodzili wtedy za drużynę grającą twardą, fizyczną, defensywną koszykówkę, a Lakers dawali światu szybką, atrakcyjną grę pełną indywidualnych popisów i efektownych zagrań. W telewizji to się świetnie sprzedawało" – wspominał były zawodnik Lakers Bob McAdoo w rozmowie z Harasimowiczem. Pat Riley nie krył niechęci do rywali z Bostonu, która z czasem przemieniła się w obsesję. „Boston Mystique to nie są krasnale schowane pod parkietem. To chęć użycia wszelkich możliwych środków, aby wyprowadzić przeciwnika z równowagi. Podkręć ogrzewanie w szatni drużyny przeciwnej, gdy w środku już jest bardzo gorąco. Wyłącz ciepłą wodę pod prysznicem. Wprowadź nieczyste zagrania na parkiecie. Spowoduj, że generalny menedżer będzie za każdym razem ścigał sędziów w tunelu, wywierając presję. Chrzanić fair play, chrzanić honor. Boston Mystique to prowokowanie kibiców do ujawniania najniższych instynktów. Takie nastawienie tylko potwierdza absolutny brak klasy działaczy Celtics. Szanuję Birda, który jest legendą, i pozostałych zawodników (...). Management klubu tworzą jednak kompletnie pozbawieni zasad ludzie starej daty" – pisał po latach w swojej książce. Rywalizację Celtics – Lakers częściej wygrywali ci pierwsi, ale Lakers też mieli chwile chwały. W okresie Showtime drużyna zdobyła pięć mistrzowskich tytułów.

Punktowanie w sypialni

Po meczach zabawa przenosiła się do Forum Club, czyli klubu na zapleczu hali, gdzie piękne dziewczyny już czekały na koszykarzy. „To dlatego najlepsi zawodnicy chcieli tam grać, przez te kobiety" – twierdził jeden ze szkoleniowców, o czym napisał Roland Lazenby, choć nie ujawnił, o którego trenera chodzi. A sam dziennikarz podsumował: „Dla długiej listy gwiazd, które przez dziesięciolecia przewinęły się przez Lakers, punktowanie w sypialni wydawało się tak samo ważne jak punktowanie na parkiecie. Byli przecież drużyną z Hollywood i mieli dostęp do najlepszych castingów. Gwiazdy kina? Gwiazdy porno? I koszykarze? Na dziesięciolecia okazało się to intrygującą kombinacją, której efekty bywały jednak różne". Pierwszy wybór (to określenie z koszykarskiej nomenklatury) zawsze należał do Magica Johnsona.

Aż nastąpił szok. Na konferencji prasowej 7 listopada 1991 r. Magic obwieścił światu, że jest zarażony wirusem HIV. Wirus kojarzył się przecież wówczas z narkomanami i homoseksualistami. Podczas konferencji towarzyszyła mu między innymi jego niedawno poślubiona małżonka Cookie. Tymczasem Magic opowiadał, że przestał liczyć kobiety, z którymi spał, o czym zresztą wszyscy wiedzieli. Wtedy wiedza o HIV była zupełnie inna, sądzono, że Magic wkrótce umrze i zastanawiano się tylko, ile czasu mu pozostało. Tymczasem gwiazdor Lakers wystąpił jeszcze w Meczu Gwiazd NBA (został uznany najlepszym zawodnikiem) oraz na igrzyskach w Barcelonie w 1992 r., w uznawanym za najlepszą koszykarską drużynę w historii Dream Teamie. Nadal świetnie prezentował się na parkiecie i rozważał dalszą grę w NBA, ale wobec dość powściągliwych reakcji zawodników innych klubów zdecydował się ostatecznie zakończyć karierę (wrócił jeszcze na moment w 1996 roku, by – jak to ujął – odejść na własnych warunkach). I to był prawdziwy koniec epoki Showtime.

W tym czasie we Włoszech dorastał amerykański chłopak, który uwielbiał koszykówkę, oglądał mecze NBA na kasetach VHS przysyłanych ze Stanów, a Magic był jego idolem. 13-latek płakał, kiedy dowiedział się o chorobie gwiazdora Lakers. Nazywał się Kobe Bryant. Kiedy kilka lat później był już z powrotem w Stanach, zobaczył go Jerry West, który miał zmysł do wyszukiwania talentów, i uznał, że fenomenalny młokos musi trafić do Lakers. Był 1996 rok. Równocześnie West ściągnął do Los Angeles giganta (dosłownie i w przenośni) z Orlando, Shaquille'a O'Neala. Wydawało się, że Lakers czeka kolejna złota epoka. Wraz z przejściem na emeryturę Jordana kończyła się era Chicago Bulls. O'Neal już był supergwiazdą, Kobe miał nią być. Do zespołu wprowadzano go powoli, ale już w drugim sezonie został wybrany do pierwszej piątki na Mecz Gwiazd NBA i stoczył fantastyczny pojedynek z żegnającym się z ligą Michaelem Jordanem. W Lakers wszystko powinno grać, ale tak nie było. Pomiędzy O'Nealem i Bryantem pojawiły się niesnaski, drużyna zawodziła w najważniejszych momentach sezonu.

„Byłem na kompletnym odludziu, w małej wiosce nad jeziorem Iliamna na Alasce. Wraz z synami Benem i Charleyem wybrałem się na wyprawę wędkarską. Ryby nie brały, zwinęliśmy się więc wcześniej i popłynęliśmy w górę rzeki obejrzeć wodospady. Gdy wróciliśmy do wioski, otoczyła nas gromadka dzieci. »Ty jesteś Phil Jackson?« – zapytał jeden z chłopców. »Tak« – odparłem. – »A czemu pytasz?«. »Słyszałem, że dostałeś robotę w Lakers. Mamy satelitę. Mówią o tym w ESPN«". Tak w autobiograficznej książce „11 pierścieni" Phil Jackson, były trener Chicago Bulls i Michaela Jordana wspomina, w jaki sposób dowiedział się o tym, że został trenerem Lakers. Brzmi to niewiarygodnie, bo grunt został przygotowany wcześniej: agent Jacksona miał jego zgodę, by rozmawiać z Lakers o zatrudnieniu byłego trenera Bulls, który po zdobyciu trzech kolejnych tytułów w Chicago (1996–1998, a wcześniej 1991–1993) planował odpocząć, naprawić swoje małżeństwo i tylko od czasu do czasu wygłaszać motywacyjne mowy skierowane do przyszłych liderów biznesu albo polityki.

Szybko okazało się jednak, że ciągnie wilka do lasu. Jackson zameldował się w Lakers, ściągnął do drużyny kilku weteranów, oceniając, że brakuje jej doświadczenia, na trenerską ławkę zawezwał swoich byłych współpracowników z Bulls i szybko przekonał zespół do swojej filozofii. A trzeba zaznaczyć, że u Phila Jacksona jest to nie tylko filozofia koszykarska (chociaż ta też jest określona bardzo ściśle – polega na stosowaniu tzw. taktyki trójkątów), ale też na przykład zen i joga. Lakers zdobyli mistrzostwo już w pierwszym sezonie pod wodzą Jacksona. Dr Buss powiedział mu: „Dlaczego musiałeś wszystko wygrać w pierwszym roku i sprawić, że to się wydaje takie łatwe? Teraz wszyscy wyglądamy na głupków, bo nie udało nam się to wcześniej".

Skoro tak, to w dwóch kolejnych sezonach jeszcze bardziej wyglądali na głupków, a Phil z drużyną triumfowali. Ale konflikt między Shaqiem a Kobem narastał. Ich sojusz przetrwał krótko, mieli dwie kompletnie różne osobowości, które można streścić tak: Shaq był uwielbiającym zabawę dużym dzieckiem, a Kobe traktował koszykówkę śmiertelnie poważnie (najlepiej ujął to Del Harris, były trener Lakers: „Pytacie, jaki był Kobe jako dzieciak. Taki sam. On nigdy nie był dzieciakiem"). Kiedy Phil Jackson dowiedział się (z drugiej ręki), że władze klubu zdecydowały się pozbyć O'Neala, a zostawić Bryanta, uznał to za błąd. Trener uważał, że wokół O'Neala łatwiej zbudować zwycięski zespół. Ale dni Jacksona też były już policzone... Jerry Buss był zdania, że Kobe jest brylantem, i nie wyobrażał sobie, żeby to on mógł opuścić Lakers.

Bez Shaqa nie było już tak łatwo. Właściciel Lakers musiał wzywać Jacksona z powrotem. Trener przystał na trzyletni kontrakt wart 10 milionów dolarów za sezon. „Nie chodzi o pieniądze. To wspaniała historia i wspaniała szansa. To opowieść o pojednaniu, odkupieniu i ponownym zjednoczeniu" – powiedział na konferencji Phil Jackson, tak jakby prezentował scenariusz nowego filmu kręconego w Hollywood. Być może to był tylko festiwal miłości stworzony na potrzeby mediów, jak to ujął jeden z przyjaciół Jacksona, ale tak czy inaczej Lakers zdobyli jeszcze dwa tytuły. Szczególnie ten z 2010 roku był wyjątkowy, bo wygrany po siedmiomeczowej batalii z odwiecznymi rywalami z Bostonu.

Nie ten rozmiar kapelusza

Potem były lata upokorzeń wspomniane na wstępie. Jak na taki klub, taką historię, takie aspiracje i pieniądze – trudno było uwierzyć w to, co oglądaliśmy. Lakers to klub legenda. W NBA taki status mają jeszcze tylko Boston Celtics (obie organizacje mają teraz po 17 mistrzowskich tytułów). Owszem, było wiele wspaniałych klubów, które miały swoich bohaterów i dzięki nim przeżywały piękne momenty, ale w Lakers można wymienić całą galerię wybitnych, którzy grali w różnych czasach i epokach: George Mikan, Elgin Baylor, Jerry West, Wilt Chamberlain, Kareem Abdul-Jabbar, Magic, Shaquille O'Neal, Kobe, teraz LeBron James i Anthony Davis. To wszystko giganci, którzy prowadzili klub do kolejnych triumfów.

Tymczasem po 2010 roku purpurowo-złote barwy nosili koszykarze, którzy w normalnych okolicznościach mogliby co najwyżej pomarzyć o byciu częścią organizacji pod nazwą Lakers. Doszło do tego, że do miana ekipy nr 1 z Los Angeles zaczęli aspirować Clippers, przez lata będący pośmiewiskiem ligi. Tymczasem ich nowy właściciel Steve Ballmer, milioner, były wspólnik Billa Gatesa, postanowił ściągnąć do klubu czołowych koszykarzy i zrobić z nich ekscytującą ekipę. Udało mu się, hala podczas meczów Clippers (to ta sama Staples Center, w której grają Lakersi) zaczęła się zapełniać kibicami, a sam Ballmer siadał w pierwszym rzędzie i reagował najbardziej żywiołowo.

Kiedy Dr Buss umarł w 2013 roku władzę w Los Angeles Lakers przejęły jego dzieci Jeanie i Jim (partnerem, a potem mężem Jeanie został Phil Jackson). Początkowo to była tragedia. Jim i Jeanie nie umieli się dogadać, a w dodatku żadne z nich nie znało się na koszykówce. Jim Buss chciał być taki jak ojciec, ale szybko się okazało, że to nie ten rozmiar kapelusza. Wpakował się tylko w problemy – jak wspominał jeden z byłych koszykarzy – z panienkami i hazardem, próbował nawet być treserem koni. Ostatecznie szefową została panna Buss. Do klubu w roli prezydenta od operacji koszykarskich wrócił Magic Johnson, wtedy już prężny biznesmen. Kiedy udało się ściągnąć LeBrona Jamesa było wiadomo, że nadszedł kres cierpienia. A kiedy stało się jasne, że nawet LeBron sam nie poradzi, dołożono drugiego gwiazdora – Anthony'ego Davisa. Tym razem musiało się udać.

LeBron James po raz kolejny potwierdził swoją wielkość. Doprowadził do mistrzostwa trzeci klub – po Miami Heat i Cleveland Cavaliers. Wkrótce skończy 36 lat, a mimo to jest w imponującej formie, wszechstronny jak Magic Johnson. Nie ma wdzięku Jordana, z którym jest nieustannie porównywany, a Lakers nie grają już Showtime, ale co z tego, skoro LeBron jest mistrzem po raz czwarty, a Lakers po raz siedemnasty. Wygrali finał z podtekstami, bo mierzyli się z Miami Heat, gdzie LeBron James grał przez trzy sezony. Ściągał go tam Pat Riley, ten sam, który prowadził Lakers w czasach Showtime, obecnie prezydent Heat.

Zapewne wielu kibiców Lakers żałowało, że Heat pokonali w finale Konferencji Wschodniej Boston Celtics. Wygrana z odwiecznymi rywalami smakowałaby jeszcze lepiej. 

Autor jest dziennikarzem „Kroniki Beskidzkiej"

Przystępując do opowieści o tym, jak bardzo hollywoodzcy są dziś Lakers, wypada jednak wspomnieć, że wszystko zaczęło się w Minnesocie: na 17 mistrzowskich tytułów, pięć zostało wywalczonych w czasie, kiedy siedzibą klubu było Minneapolis. Minnesota to kraina srogich zim i 10 tysięcy jezior. Stąd właśnie wzięła się nazwa Lakers, czyli Jeziorowcy. A niewiele zabrakło, by drużyna koszykarzy nazywała się Vikings. Nie byłoby jej wcale, gdyby nie Ben Berger, który urodził się w Ostrowcu Świętokrzyskim, ale potem wyemigrował do Stanów. Tam dorobił się fortuny, między innymi prowadził sieć kin w Minnesocie. Berger dał się przekonać młodemu, trochę szalonemu dziennikarzowi Sidowi Hartmanowi i zainwestował w klub koszykówki. Tak się zaczęło. Do tych pierwszych pięciu tytułów najbardziej przyczynił się George Mikan, o którym mówi się, że był pierwszą prawdziwą gwiazdą NBA – wystarczy przypomnieć, że miał pseudonim Mr. Basketball. Jego popisowymi numerami były rzuty hakiem oraz bloki – z łatwością zbijał wszystkie piłki zmierzające do kosza. Po zakończeniu kariery był komisarzem konkurencyjnej wobec NBA ligi ABA. Kiedy w 1960 r. Lakers przenieśli się do Los Angeles, wielu fanów z Minnesoty jeszcze długo im kibicowało (dopiero 30 lat później w Minneapolis powstał nowy klub – Minnesota Timberwolves).

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje