Tak, był moment, kiedy serca zaczęły nam bić naprawdę mocno. Jednak nadzieje rozpłynęły się po piętnastu minutach – wspomina Tomasz Stachura, szef ekspedycji „Santi Odnaleźć Orła", która w maju przeczesywała fragment Morza Północnego. W pewnym momencie specjalistyczna aparatura na pokładzie kutra zarejestrowała obraz do złudzenia przypominający wrak okrętu podwodnego. – Uchwyciliśmy go na skraju zasięgu naszego sonaru. Musieliśmy zatem zawrócić i raz jeszcze tamtędy przepłynąć, ale tak, by kształt ten mieć nieco bliżej siebie – opowiada hydrograf. – I wtedy rozpierzchł się on na tysiące kawałeczków. Okazało się, że natrafiliśmy na ławicę ryb – wzdycha.
Tak więc jedna z największych zagadek II wojny światowej pozostaje nierozwiązana. Nadal nie wiemy, gdzie spoczywa ORP „Orzeł" ani w jakich okolicznościach zatonął. Ale znaków zapytania w opowieści o najsłynniejszym polskim okręcie jest znacznie więcej.
Kompleks? Chyba wyższości
Mariusz Ołdakowski na pokład „Orła" trafił na chwilę, jako dwudziestoletni chłopak. Była wiosna 1940 roku. Okręt stacjonował już wówczas w Wielkiej Brytanii, a Ołdakowski dopiero zdobywał marynarskie szlify. Jako praktykant wziął udział w patrolu, który zresztą później przeszedł do historii. ORP „Orzeł" zatopił podczas niego statek „Rio de Janeiro" przewożący hitlerowskich żołnierzy do Norwegii. Niemcy sposobili się do inwazji na ten kraj, ale starali się zachować to w tajemnicy. Akcja „Orła" przyczyniła się do zdemaskowania ich planów.
Przeszło pół wieku później Ołdakowski udzielił wywiadu dziennikarzowi nieistniejącego już „Życia". – Kiedyś któryś z polskich historyków zapytał mnie, czy podczas pobytu w Anglii nie mieliśmy kompleksu niższości – wspominał. – Odpowiedziałem mu: mieliśmy kompleks wyższości, bo nasze okręty były lepsze. W swojej klasie „Błyskawica", „Grom" i „Orzeł" były najlepsze, najnowocześniejsze we flocie brytyjskiej.
Jego słowa doskonale oddają panujące wówczas nastroje – ORP „Orzeł" był jak sprawa narodowa. Pomysł jego budowy dojrzewał od połowy lat 20. W armii powołany został Komitet Główny Fundacji Łodzi Podwodnej. Jego twórcy założyli, że oficerowie i podoficerowie będą przekazywać mu pół procent swoich miesięcznych poborów. Wkrótce gromadzeniem pieniędzy na okręt zajęła się Liga Morska i Kolonialna, sama zaś kwesta przerodziła się w prawdziwy wyścig. Żołnierze rywalizowali z marynarzami, kto da więcej. – Drobne sumy zbierali harcerze, robotnicy, kolejarze, a nawet wierni w kościołach – wylicza dr Hubert Jando, historyk specjalizujący się w dziejach ORP „Orzeł". Latem 1935 roku w wyniku społecznej akcji polski rząd otrzymał na budowę okrętu podwodnego 5 milionów złotych.
Kilka miesięcy później w Hadze podpisana została umowa ze Zjednoczeniem Stoczni Holenderskich. Zgodnie z nią tamtejsi specjaliści mieli zbudować Polakom dwie jednostki za łączną kwotę 21 milionów złotych. Pierwsza z nich – ORP „Orzeł" – została zwodowana na początku 1938 roku.