„Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku”: Czarna woda

Prawie nikt, poza najważniejszymi ludźmi w państwie, nie wiedział wtedy, że pierwszy polski helikopter Marynarki Wojennej pojawił się na miejscu katastrofy dopiero o godzinie 10.15, czyli prawie sześć godzin po wezwaniu pomocy przez „Heweliusza”.

Publikacja: 08.11.2024 14:24

Kadr z niemieckiej telewizji ukazujący przewróconego do góry dnem „Jana Heweliusza”. Kadłub promu po

Kadr z niemieckiej telewizji ukazujący przewróconego do góry dnem „Jana Heweliusza”. Kadłub promu poszedł na dno około godziny 11. Na mniejszym zdjęciu prom w Świnoujściu pół roku przed katastrofą

Foto: PAP/DPA, jerzy undro/pap

Mieszkająca w Gdańsku Anna Korzeniowska, żona pierwszego elektryka z „Jana Heweliusza” Andrzeja Korzeniowskiego, z powodu wyjących syren nie mogła spać, a kiedy w końcu usnęła, śniła jej się czarna woda zalewająca miasto. Rano była zmęczona tym koszmarem. I wtedy coś ją tknęło. Pierwszy raz w życiu powiedziała córce: „Chodź, Zosiu, pomódlmy się za tatusia”. Potem odprowadziła małą do szkoły. Po powrocie do domu usłyszała dzwonek domofonu. To był przyjaciel jej męża.

– Na jakim statku pływa teraz Andrzej?! – zapytał.

– Na „Heweliuszu”.

Potem wybrzmiała długa cisza, a po niej jego słowa:

– Ten prom zatonął dzisiaj w nocy.

Huragan, który w położonym nad Morzem Północnym niemieckim landzie Szlezwik‑Holsztyn zerwał w nocy wiele dachów, między innymi z kościelnej wieży w Lubece i z budynku ratusza w Kilonii, na wybrzeżu Bałtyku siał jeszcze większe spustoszenie. Strażacy z Trójmiasta nie pamiętali takiego dyżuru od dekad. W niektórych domach wylatywały szyby z okien. Połamane drzewa zniszczyły dziesiątki samochodów i zatarasowały drogi. Według Dyrekcji Okręgowej Dróg Publicznych w Gdańsku tylko w tym rejonie na jezdnie spadło pół tysiąca drzew. Ze starych gdańskich kamienic leciały dachówki, wyły syreny alarmowe aut, a pijacy, nie mogąc spać, wyszli ze swoich melin, awanturowali się i doprowadzili do rekordowej liczby policyjnych interwencji. Wiatr zerwał też wiele linii telefonicznych, energetycznych i trakcję kolejową.

„Szybka Kolej Miejska na odcinku od Wrzeszcza do Sopotu nie kursuje z powodu braku napięcia! Proszę korzystać z innych środków komunikacji!” – pasażerowie na dworcach SKM od świtu 14 stycznia słyszeli taki komunikat. Kilka statków zerwało się z cum, jak na przykład zbiornikowiec „Blue Lady” stojący w Gdańskiej Stoczni Remontowej.

Czytaj więcej

Latecia pragnie wejść na Everest

Raport

Irenę Brudnicką, żonę starszego mechanika Tomasza Brudnickiego, w jej gdańskim domu budził w nocy odgłos łamiących się gałęzi drzew. Rano wstała, odprawiła syna do szkoły i poszła na zakupy. Znajomi, których spotkała, wracając do domu, dziwnie się na nią patrzyli. W końcu koleżanka wzięła ją na bok i powiedziała, co się stało. Gdy otępiała wróciła do domu, był tam już syn. Nauczyciele w szkole słuchali radia i zwolnili go z zajęć.

Mirosława Sychta z Lęborka, żona starszego marynarza Bronisława Sychty, miała tej nocy sen, w którym zamknięto ją w jakimś klasztorze. Był tam zwyrodnialec, który gwałci i morduje kobiety, a zakonnice nie pozwalają stamtąd uciec. Rano jak co dzień poszła do małego sklepu spożywczego, który prowadziła. Zadzwonił syn: „Mamo, ciocia pyta, jak nazywa się statek, na którym pływa tata”.

Teresę Pycińską, mieszkającą w Szczecinie żonę radiotelegrafisty, w nocy budziła podrywana wiatrem klapa od śmietnika. Rano zadzwonili z PLO [Polskie Linie Oceaniczne – przyp. red.] i powiedzieli, że była katastrofa, ale Leszek został uratowany. Teresa pojechała do matki, która leżała w szpitalu po ciężkiej operacji. Ustaliła z pielęgniarkami, że zadbają, by nie słuchała radia, bo po co ma się stresować wiadomościami na temat „Heweliusza”. Półprzytomna matka wyszeptała: „Twój Leszek przyszedł do mnie, był w pomarańczowym kombinezonie i powiedział, że nie żyje”.

Jolanta Ułasiewicz wyjątkowo nie włączyła radia w swoim warszawskim mieszkaniu. Sama nie wie, dlaczego nie zrobiła tego także w samochodzie, którym jechała do kuzyna, aby odsłuchać raport nagrany przez męża na automatyczną sekretarkę. Tego dnia raportu nie było. Kiedy na ekranie telewizora zobaczyła przewróconego do góry dnem „Heweliusza”, wiedziała, że Andrzej nie wróci.

Agnieszka Behrendt, żona chiefa zmiennika Marka Behrendta, włączyła radio od razu po przebudzeniu. Mówili o promie, trwającej na morzu akcji ratunkowej, tratwach, szalupach, śmigłowcach. Spakowała ciepłe ubrania męża, bo pomyślała, że jego mogą być mokre, i pojechała taksówką na dworzec kolejowy, z którego odjechał pociąg do Świnoujścia.

Barak

Mimo porywistego, lodowatego wiatru na terminalu promowym w Świnoujściu od rana zbierali się gapie, członkowie marynarskich rodzin i reporterzy. Wszyscy liczyli na to, że okręty ratownicze, pływające do Ystad polskie promy oraz statki handlowe, które znajdowały się w pobliżu katastrofy, przywiozą rozbitków. Bliscy członków załogi „Heweliusza” i dziennikarze, którzy mieli dobre kontakty, mogli wejść do stojącego tu baraku PLO, w którym były grzejniki.

„Kierownik Gerard Reszke (szef biura PLO w Świnoujściu) siedzi przy wciąż odzywającym się telefonie, a po jego twarzy spływa pot. Przyszedł, choć jest na zwolnieniu z powodu półpaśca i ma silny ból… Telefon dzwoni cały czas, ambasady austriacka, skandynawskie, nawet amerykańska i dziennikarze z całego świata” – w taki sposób opisał to, co tam zobaczył, Bogdan Czubasiewicz, dziennikarz „Głosu Szczecińskiego”, który zwrócił uwagę na zapłakane oczy żony oficera pożarowego z Heweliusza Janusza Subickiego ze Świnoujścia.

Zmarły w 2004 roku Bogdan Czubasiewicz miał kwiecisty styl, a w 1993 roku był już legendą dziennikarstwa morskiego. W czasach PRL-u, kiedy przesiadywał w szczecińskim klubie dziennikarskim Wersalik, założył miesięcznik „Rybak Dalekomorski”, został jego redaktorem naczelnym i w tej roli opłynął prawie cały świat na pokładach trawlerów. W 1993 roku polskie rybołówstwo dalekomorskie upadało, a Czubasiewicz znów zajął się chodliwym tematem. Kiedy przyjechał samochodem do Świnoujścia, przy nabrzeżu Kościuszkowskim stał już prom „Mikołaj Kopernik”.

„Na pokładzie ładunkowym rozsypana tarcica. Wyleciała z wielkiego tira. Drewno w szalejącym piekle rozbiło naczepę i uszkodziło cysternę z olejem, na szczęście nie rozbijając jej. Dwa samochody węgierskie, z butelkami, także przesunęły się, a szkło rozbiło się na kawałeczki” – napisze w „Głosie” Czubasiewicz. Według niego kapitan Kopernika Edward Bieniek miał na twarzy wypisany ból i zmęczenie. Bieniek powiedział, że był ostatnim człowiekiem rozmawiającym z kapitanem Andrzejem Ułasiewiczem.

– Najpierw słyszałem go na szesnastym kanale UKF – opowiadał dziennikarzowi. – Mówił, że ma przechył trzydzieści stopni, i ogłosił alarm opuszczania statku. Stacja brzegowa wywołała „Heweliusza”, pytając o pozycję. Ułasiewicz odpowiedział, że przechył na burtę dochodzi do siedemdziesięciu stopni, i zapadła cisza.

„Na tym łączność z promem została przerwana. Na zawsze”. – Gdy Czubasiewicz zapisuje w swoim notesie ostatnie słowa dramatycznej relacji kapitana Bieńka, wśród ludzi zebranych na nabrzeżu rozchodzi się informacja, że podobno w niemieckich szpitalach są jacyś rozbitkowie.

Czytaj więcej

Samobójcy, mordercy, dezerterzy

Koniak

Kiedy statek ratowniczy „Arkona” z dwoma uratowanymi marynarzami, asystentem elektryka Grzegorzem Sudwojem i kucharzem Bogdanem Zakrzewskim, przypłynął do Sassnitz, na nabrzeżu stały już karetki niemieckiego pogotowia ratunkowego i fotoreporterzy. Ktoś zapytał kucharza, jak się nazywa. Napisał na kartce nazwisko, a obok „230880”, czyli swój stary numer ewidencyjny, jeszcze z PLO, i „Wejherowo”, czyli nazwę rodzinnego miasta. Po chwili rozłączyli ich i każdy pojechał do innego szpitala. Zakrzewski do Parow, a Sudwoj do Bergen, gdzie od razu zasnął ze zmęczenia.

W szpitalu w Parow pielęgniarka najpierw obłożyła Zakrzewskiego ciepłymi termoforami, a potem przyniosła ciasteczka i mandarynki. Lekarka miała książeczkę z różnymi zwrotami medycznymi w dwóch językach. Pokazywała palcem, a on wskazywał odpowiedź. Na przykład, że nadal jest mu zimno. Lekarka zaproponowała mu lampkę koniaku. Kucharz odmówił, sam nie wie, dlaczego. Po kilku godzinach tego żałował, ale propozycja już się nie powtórzyła.

Informacje

Alicja Kochanowska, żona starszego marynarza Leszka Kochanowskiego ze Świnoujścia, o wszystkim dowiedziała się o godzinie 10.30 z lokalnego radia. Kiedy usłyszała o wielu ofiarach, przypomniała jej się przepowiednia Cyganki, która wywróżyła mężowi, że zginie na morzu. Niedługo potem w innej stacji powiedzieli jednak, że całą załogę uratowano.

Tego dnia do polskich, niemieckich i skandynawskich redakcji od rana napływały sprzeczne informacje dotyczące tego, ilu ludzi wyciągnięto z wody. Podawano, że uratowani są na innych polskich promach, które były w pobliżu. Mówiono, że na dryfujących po Bałtyku tratwach znajdują się jeszcze żywi ludzie i helikoptery zaraz ich stamtąd wyciągną. W Polsce panował informacyjny chaos, a rodziny i dziennikarze bezskutecznie próbowali się czegokolwiek dowiedzieć, dzwoniąc do PLO, Euroafriki [Euroafrica Linie Żeglugowe to polski armator, który powstał w wyniku wyodrębnienia świnoujskiego oddziału PLO – przyp. red.], Urzędu Morskiego i Kapitanatu Portu.

„Kurier Szczeciński”, który był wtedy popołudniówką oddawaną do druku nad ranem, zdążył zamieścić na pierwszej stronie informację wielkości pudełka od zapałek pod tytułem „Heweliusz do góry dnem”. Szczecinianie w porze obiadowej przeczytali między innymi: „Polski prom samochodowo-kolejowy »Jan Heweliusz« dryfuje wywrócony do góry dnem 20 mil na wschód od Rugii. Według rzecznika Bundeswehry wiele osób utonęło”. W tym czasie niemiecka telewizja publiczna z Meklemburgii‑Pomorza Przedniego informowała, że uratowanych może być niewielu. Polskie stacje radiowe i telewizyjne były jednak ostrożne w ocenie rozmiarów katastrofy. Rodziny wciąż wierzyły, że to ich bliscy są już bezpieczni w jakimś szpitalu albo znajdują się na tratwach i za chwilę zostaną uratowani. Na Bałtyku trwa przecież akcja ratunkowa.

Ręce i nogi

Prawie nikt, poza najważniejszymi ludźmi w państwie, nie wiedział wtedy, że pierwszy polski helikopter Marynarki Wojennej z bazy w Darłowie pojawił się na miejscu katastrofy dopiero o godzinie 10.15, czyli prawie sześć godzin po wezwaniu pomocy przez „Heweliusza”.

Nieco wcześniej, bo o 9.55 dopłynął tam statek „Huragan” ze Świnoujścia. Nad morzem wciąż krążyły niemieckie i duńskie helikoptery. Na miejscu była niemiecka „Arkona”, która od ponad trzech godzin kierowała akcją, „Hans Lueken” ze Stralsundu, prom „Śniadecki” oraz statki handlowe „Teliga”, „Stefan”, a także duńska „Jolanda”, mająca kłopoty z własnym ładunkiem (z tego powodu odpłynęła, by schronić się za Rugią). O godzinie 10.30 „Huragan” przejął od „Arkony” obowiązki koordynatora akcji ratowniczej. Niemcy mieli na pokładzie dwóch uratowanych marynarzy, a poza tym byli poobijani, z tego względu popłynęli do Sassnitz.

Dowodzący „Huraganem” kapitan Andrzej Ganther umówił się z dowódcą „Teligi”, że będą szli równolegle, by dokładnie spenetrować wybrany pas. Marynarze Ganthera, którzy w pewnym momencie zaczęli krzyczeć: „Kapitanie! Tam coś pływa!”, pojęli, że to rozbitkowie, więc chcieli im jak najszybciej pomóc. Szybko zorientowali się jednak, że ludzie unoszący się na powierzchni wzburzonego morza już nie żyją. Z powodu wielkich fal nie byli w stanie sami ich wyławiać, dlatego naprowadzali na nich helikoptery.

– To było makabryczne – mówił po kilku dniach dziennikarzom kapitan helikoptera Mi-14 Wiesław Cuper, który wierzył, że leci ratować ludzi. – Przylecieliśmy za późno.

Polskie śmigłowce krążyły nad wodą, ratownicy schodzili na linach w dół, ale w wodzie i na tratwach pozostały już tylko trupy. Martwi byli nawet ci, którzy mieli na sobie skafandry termiczne. Polacy, Niemcy i Duńczycy wyławiali ich i transportowali na ląd lub przekazywali na pokład „Śniadeckiego”.

– Było potwornie zimno i grabiały mi ręce, kiedy technik pokładowy opuścił mnie ze śmigłowca do pierwszej tratwy – opowiadał dziennikarzowi „Dziennika Bałtyckiego” bosman Jerzy Marciniak, ratownik Marynarki Wojennej. – Były w niej dwa ciała ludzi, którzy przywiązali się linkami, więc musiałem je odcinać.

Marciniak znalazł też dwa ciała pod przewróconą tratwą – stewarda Szydłowskiego i oficera pożarowego Subickiego.

Teresy Sienkiewicz, która po przewróceniu tratwy również została uwięziona w pułapce, nigdy nie odnaleziono.

W pewnym momencie kapitan Andrzej Ganther z „Huraganu” oglądający wzburzone morze przez lornetkę zobaczył jakąś małą postać w zalanej wodą tratwie. To była czteroletnia Milenka. Tak się wtuliła w ojca, że ratownicy z helikoptera nie mogli rozdzielić skostniałych ciał. Położyli ich na pokładzie Śniadeckiego razem, tak jak umarli. Kiedy wiatr nieco osłabł, „Huraganowi” udało się podpłynąć do człowieka, który w zesztywniałych dłoniach wciąż trzymał tasiemki jaskrawego pasa ratunkowego. Dwaj marynarze położyli się na pokładzie, a jeden z nich zahaczył bosakiem o pas. Kiedy zaczęli ciągnąć, na bosaku pozostał tylko niezapięty kapok, a ciało zniknęło pod wodą.

Załogi helikopterów przez wiele godzin wyciągały trupy z morza i tratw. O godzinie 16.35 ze względu na zapadający zmrok „Śniadecki” został zwolniony z akcji, wówczas na jego pokładzie było ich szesnaście. O godzinie 17.30 akcję na morzu przerwano do świtu następnego dnia. Wcześniej jednak bosman Jerzy Marciniak dostrzegł w wodzie oderwane ręce i nogi, a starszy chorąży Stanisław Szymański rozerwane ciało w kapoku. Nie wiadomo, czy to dzieło śruby napędowej „Arkony”, czy też innego statku i czy nieszczęśnicy zostali rozczłonkowani za życia czy po śmierci.

Fotografia

Kiedy przewieźli go do szpitala w Stralsundzie, wyciągnięty z tratwy przez załogę niemieckiego helikoptera motorzysta Jerzy Petruk zobaczył, że przygotowano dla nich kilkadziesiąt łóżek. Wszystkie były puste.

Każdy chciał ich odwiedzić. Najpierw przyszedł dyrektor szpitala Gert Miller‑Esch. Po jakimś czasie pojawił się polski konsul Andrzej Grzelakowski z placówki w Hamburgu. Przyniósł ocalałym marynarzom kwiaty. Przyjechał też Jerzy Barski, dyrektor z PLO. Potem do szpitala co rusz wpadali kolejni dziennikarze. Niemcy, Polacy, Szwedzi, Norwegowie. Ci z Zachodu mieli telefony komórkowe, których zazdrościli im Polacy, i w biegu dyktowali swoim redakcjom treść depesz.

Marynarze niechętnie z nimi rozmawiali, a drugi oficer Mariusz Schwebs powiedział, żeby dać im spokój. Dziennikarze odnieśli wrażenie, że ktoś, może armator, zalecił im wstrzemięźliwość w kontaktach z mediami. Tylko ochmistrz Edward Kurpiel był jak zwykle bardzo rozmowny. Mówił o brzęku szklanek, które obudziły go po godzinie 3.00, i o tym, jak ledwo uciekł z kabiny, bo drzwi były zatarasowane meblami.

Fotoreporter „Głosu Szczecińskiego” Marek Biczyk zapamiętał z tego dnia moment, w którym uchylił drzwi do sali szpitala w Stralsundzie i zrobił zdjęcie uratowanym marynarzom. Uwiecznił na nim sześciu facetów w białych kitlach. Biczyk pomyślał wtedy: „Zaraz, a gdzie reszta?”. Dyrektor Miller‑Esch powiedział dziennikarzom, że jest jeszcze jeden, siódmy, na intensywnej terapii.

„Panorama”

Po południu prezydent RP Lech Wałęsa wiedział znacznie więcej od rodzin ludzi, którzy byli na „Heweliuszu”. Napisał więc do narodu list. Znalazły się w nim słowa: „Dramat pasażerów i członków załogi m/f »Jan Heweliusz« pogrążył w bólu nie tylko ich rodziny i przyjaciół. Wszyscy, którzy się o nim dowiedzieli, przyjęli go z niemą rozpaczą. Nic nie wróci życia ofiarom, a najwyższy szacunek należy się wszystkim tym, którzy w najtrudniejszych morskich warunkach prowadzili akcję ratowniczą. Rodzinom, które utraciły w katastrofie swoich bliskich, przekazuję wyrazy najgłębszego współczucia i żalu”.

Alicja Kochanowska, żona starszego marynarza Leszka Kochanowskiego, nie wiedziała, czy słowa „współczucia i żalu” są skierowane także do niej. Zadzwoniła więc do Euroafriki, ale tam nie mieli żadnych informacji. Dopiero o 16.00 w ogólnopolskim radiu podali nazwiska uratowanych. W szpitalu w Stralsundzie są ochmistrz Edward Kurpiel, drugi oficer Mariusz Schwebs, trzeci oficer Janusz Lewandowski, motorzyści Jerzy Petruk i Edmund Brzeziński oraz drugi mechanik Janusz Lamek.

Prezenter radiowy dodał, że w tym samym szpitalu na intensywnej terapii, w stanie hipotermii, leży jeszcze jeden członek załogi Heweliusza. Wiele żon wyobrażało sobie, że to właśnie ich mąż. Alicja też w to wierzyła, ich czternastoletnia córka Kasia nie traciła nadziei, a osiemnastoletni Tomek trzymał się za głowę i chodził w kółko po pokoju. Kiedy przyjechali do nich krewni, namówili ją, żeby znów zadzwoniła do Euroafriki. Odebrał kapitan Ryszard Drożdż, który w przeszłości pływał z Leszkiem. Nic nie powiedział, kazał skontaktować się za godzinę. Bała się zadzwonić, więc zrobiła to za nią sąsiadka. Żona Kochanowskiego widziała, jak ta uśmiecha się do niewidzialnego rozmówcy. Dała jej słuchawkę. „Pani mąż został uratowany” – usłyszała.

Ale o godzinie 21.00 w „Panoramie” w TVP 2 donieśli, że jest w stanie krytycznym. W ostatnich wydaniach serwisów informacyjnych podsumowywano fakty. Poza siedmioma marynarzami, którzy są w Stralsundzie, żyją jeszcze dwaj rozbitkowie – kucharz Bogdan Zakrzewski, który leży w szpitalu w Parow, i asystent elektryka Grzegorz Sudwoj w Bergen.

Wyjaśniła się też sprawa dziesiątego „uratowanego z Heweliusza”, którym miał być Szwed Rolf Gorge. Jak poinformowała Polska Agencja Prasowa, nie był pasażerem polskiego promu, lecz członkiem załogi innego statku, z którego wypadł. Z wody wydobyto także około trzydziestu ciał marynarzy i pasażerów. Szesnaście z nich o godzinie 20.30 przypłynęło do Świnoujścia na pokładzie promu „Śniadecki”.

Fragment książki „Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku” Adama Zadwornego, która ukaże się 13 listopada nakładem wydawnictwa Czarne

Mieszkająca w Gdańsku Anna Korzeniowska, żona pierwszego elektryka z „Jana Heweliusza” Andrzeja Korzeniowskiego, z powodu wyjących syren nie mogła spać, a kiedy w końcu usnęła, śniła jej się czarna woda zalewająca miasto. Rano była zmęczona tym koszmarem. I wtedy coś ją tknęło. Pierwszy raz w życiu powiedziała córce: „Chodź, Zosiu, pomódlmy się za tatusia”. Potem odprowadziła małą do szkoły. Po powrocie do domu usłyszała dzwonek domofonu. To był przyjaciel jej męża.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Jędrzej Pasierski: Dobre kino dla 6 widzów