Teresy Sienkiewicz, która po przewróceniu tratwy również została uwięziona w pułapce, nigdy nie odnaleziono.
W pewnym momencie kapitan Andrzej Ganther z „Huraganu” oglądający wzburzone morze przez lornetkę zobaczył jakąś małą postać w zalanej wodą tratwie. To była czteroletnia Milenka. Tak się wtuliła w ojca, że ratownicy z helikoptera nie mogli rozdzielić skostniałych ciał. Położyli ich na pokładzie Śniadeckiego razem, tak jak umarli. Kiedy wiatr nieco osłabł, „Huraganowi” udało się podpłynąć do człowieka, który w zesztywniałych dłoniach wciąż trzymał tasiemki jaskrawego pasa ratunkowego. Dwaj marynarze położyli się na pokładzie, a jeden z nich zahaczył bosakiem o pas. Kiedy zaczęli ciągnąć, na bosaku pozostał tylko niezapięty kapok, a ciało zniknęło pod wodą.
Załogi helikopterów przez wiele godzin wyciągały trupy z morza i tratw. O godzinie 16.35 ze względu na zapadający zmrok „Śniadecki” został zwolniony z akcji, wówczas na jego pokładzie było ich szesnaście. O godzinie 17.30 akcję na morzu przerwano do świtu następnego dnia. Wcześniej jednak bosman Jerzy Marciniak dostrzegł w wodzie oderwane ręce i nogi, a starszy chorąży Stanisław Szymański rozerwane ciało w kapoku. Nie wiadomo, czy to dzieło śruby napędowej „Arkony”, czy też innego statku i czy nieszczęśnicy zostali rozczłonkowani za życia czy po śmierci.
Fotografia
Kiedy przewieźli go do szpitala w Stralsundzie, wyciągnięty z tratwy przez załogę niemieckiego helikoptera motorzysta Jerzy Petruk zobaczył, że przygotowano dla nich kilkadziesiąt łóżek. Wszystkie były puste.
Każdy chciał ich odwiedzić. Najpierw przyszedł dyrektor szpitala Gert Miller‑Esch. Po jakimś czasie pojawił się polski konsul Andrzej Grzelakowski z placówki w Hamburgu. Przyniósł ocalałym marynarzom kwiaty. Przyjechał też Jerzy Barski, dyrektor z PLO. Potem do szpitala co rusz wpadali kolejni dziennikarze. Niemcy, Polacy, Szwedzi, Norwegowie. Ci z Zachodu mieli telefony komórkowe, których zazdrościli im Polacy, i w biegu dyktowali swoim redakcjom treść depesz.
Marynarze niechętnie z nimi rozmawiali, a drugi oficer Mariusz Schwebs powiedział, żeby dać im spokój. Dziennikarze odnieśli wrażenie, że ktoś, może armator, zalecił im wstrzemięźliwość w kontaktach z mediami. Tylko ochmistrz Edward Kurpiel był jak zwykle bardzo rozmowny. Mówił o brzęku szklanek, które obudziły go po godzinie 3.00, i o tym, jak ledwo uciekł z kabiny, bo drzwi były zatarasowane meblami.
Fotoreporter „Głosu Szczecińskiego” Marek Biczyk zapamiętał z tego dnia moment, w którym uchylił drzwi do sali szpitala w Stralsundzie i zrobił zdjęcie uratowanym marynarzom. Uwiecznił na nim sześciu facetów w białych kitlach. Biczyk pomyślał wtedy: „Zaraz, a gdzie reszta?”. Dyrektor Miller‑Esch powiedział dziennikarzom, że jest jeszcze jeden, siódmy, na intensywnej terapii.
„Panorama”
Po południu prezydent RP Lech Wałęsa wiedział znacznie więcej od rodzin ludzi, którzy byli na „Heweliuszu”. Napisał więc do narodu list. Znalazły się w nim słowa: „Dramat pasażerów i członków załogi m/f »Jan Heweliusz« pogrążył w bólu nie tylko ich rodziny i przyjaciół. Wszyscy, którzy się o nim dowiedzieli, przyjęli go z niemą rozpaczą. Nic nie wróci życia ofiarom, a najwyższy szacunek należy się wszystkim tym, którzy w najtrudniejszych morskich warunkach prowadzili akcję ratowniczą. Rodzinom, które utraciły w katastrofie swoich bliskich, przekazuję wyrazy najgłębszego współczucia i żalu”.
Alicja Kochanowska, żona starszego marynarza Leszka Kochanowskiego, nie wiedziała, czy słowa „współczucia i żalu” są skierowane także do niej. Zadzwoniła więc do Euroafriki, ale tam nie mieli żadnych informacji. Dopiero o 16.00 w ogólnopolskim radiu podali nazwiska uratowanych. W szpitalu w Stralsundzie są ochmistrz Edward Kurpiel, drugi oficer Mariusz Schwebs, trzeci oficer Janusz Lewandowski, motorzyści Jerzy Petruk i Edmund Brzeziński oraz drugi mechanik Janusz Lamek.
Prezenter radiowy dodał, że w tym samym szpitalu na intensywnej terapii, w stanie hipotermii, leży jeszcze jeden członek załogi Heweliusza. Wiele żon wyobrażało sobie, że to właśnie ich mąż. Alicja też w to wierzyła, ich czternastoletnia córka Kasia nie traciła nadziei, a osiemnastoletni Tomek trzymał się za głowę i chodził w kółko po pokoju. Kiedy przyjechali do nich krewni, namówili ją, żeby znów zadzwoniła do Euroafriki. Odebrał kapitan Ryszard Drożdż, który w przeszłości pływał z Leszkiem. Nic nie powiedział, kazał skontaktować się za godzinę. Bała się zadzwonić, więc zrobiła to za nią sąsiadka. Żona Kochanowskiego widziała, jak ta uśmiecha się do niewidzialnego rozmówcy. Dała jej słuchawkę. „Pani mąż został uratowany” – usłyszała.
Ale o godzinie 21.00 w „Panoramie” w TVP 2 donieśli, że jest w stanie krytycznym. W ostatnich wydaniach serwisów informacyjnych podsumowywano fakty. Poza siedmioma marynarzami, którzy są w Stralsundzie, żyją jeszcze dwaj rozbitkowie – kucharz Bogdan Zakrzewski, który leży w szpitalu w Parow, i asystent elektryka Grzegorz Sudwoj w Bergen.
Wyjaśniła się też sprawa dziesiątego „uratowanego z Heweliusza”, którym miał być Szwed Rolf Gorge. Jak poinformowała Polska Agencja Prasowa, nie był pasażerem polskiego promu, lecz członkiem załogi innego statku, z którego wypadł. Z wody wydobyto także około trzydziestu ciał marynarzy i pasażerów. Szesnaście z nich o godzinie 20.30 przypłynęło do Świnoujścia na pokładzie promu „Śniadecki”.
Fragment książki „Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku” Adama Zadwornego, która ukaże się 13 listopada nakładem wydawnictwa Czarne