„Korporacja Everest. O zapaleńcach, awanturnikach i ich biznesie na dachu świata”: Latecia pragnie wejść na Everest

Mało kto jest skłonny się przyznać, że zdobył Mount Everest przy pomocy przewodnika i nie jest „wspinaczem”, lecz po prostu „klientem” czy „wędrowcem”. Ludzie wolą sobie wyobrażać, że samodzielnie weszli na najwyższą górę na Ziemi.

Publikacja: 31.10.2024 15:03

Od starych wyjadaczy często się słyszy historię o kliencie, który w bazie głównej wyjął nowiutkie ra

Od starych wyjadaczy często się słyszy historię o kliencie, który w bazie głównej wyjął nowiutkie raki, a potem założył je nie tą stroną, co trzeba – wbijając w podeszwy butów ostre kolce służące do wczepiania się w zlodowaciałe podłoże. Tyle że nie był to pojedynczy przypadek. Na zdjęciu: kolejka po stronie nepalskiej do wejścia na Mount Everest, 31 maja 2021 roku

Foto: Lakpa SHERPA/AFP

Około roku 2005 chyba każdy, kto spędził trochę czasu w bazie głównej po południowej stronie Everestu, przyznałby, że zrobiło się w niej dość tłoczno. Ale w roku 2008 liczba przebywających tam osób z dnia na dzień nagle się podwoiła.

Na początku marca – czyli w momencie, gdy wielu operatorów znajdowało się już w Nepalu lub Tybecie i szykowało się na przyjęcie klientów, którzy właśnie rozglądali się za swoimi paszportami – chińskie władze nagle uznały, że w ramach obchodów XXIX Letnich Igrzysk Olimpijskich w Pekinie na szczyt Everestu ma zostać wniesiona pochodnia. Aby mieć pewność, że żaden aktywista z napisem WOLNY TYBET nie zakłóci starannie przygotowanych ceremonii, ogłoszono, że wszystkie pozwolenia na wspinaczkę od strony północnej zostają cofnięte do 10 maja – kiedy to oczywiście w normalnych warunkach większość ekip albo szykowałaby się do ataku szczytowego, albo już schodziła. Praktycznie rzecz biorąc, możliwość wspinaczki od strony północnej została w tym sezonie zablokowana.

W ciągu kilku tygodni gros tych, którzy planowali podejście od północy, zdołało się przeorganizować i znaleźć po stronie południowej, żeby nie tracić sezonu. Postąpiły tak znaczące już wtedy firmy Altitude Junkies Phila Cramptona, SummitClimb Dana Mazura, Kobler & Partner szwajcarskiego przewodnika Kariego Koblera oraz 7 Summits Club, której właścicielem był rosyjski przewodnik Aleksander Abramow – wszystkie one miały w zespołach dużo klientów i wynajętych Szerpów. Taki sam ruch wykonał Ryan Waters, właściciel młodej firmy Mountain Professionals. Większość z nich nigdy już nie wróciła na północną stronę. Na rok przed igrzyskami po stronie Tybetu działało co najmniej dziesięciu operatorów – rok później wróciło tam tylko dwóch. Niespodziewany i destrukcyjny pokaz siły w wykonaniu Chin ugruntował reputację Nepalu jako miejsca, gdzie organizowanie wypraw na Everest jest łatwiejsze i bardziej przewidywalne, a himalaiści mogą liczyć na przyjazne traktowanie.

Najbardziej rozpoznawalną z tych firm był Himex. Russell Brice wcześniej z dumą trzymał się strony północnej, ale wściekł się na wieść o ogłoszonym w ostatniej chwili zakazie, który pokrzyżował nie tylko jego plany związane z wiosenną ekspedycją, ale też plany ekipy Discovery Channel (kręcenie trzeciego sezonu trzeba było przełożyć na kolejny rok). Brice zwinął więc swoją „kopułę przyjemności” i przeniósł ją już na dobre do Nepalu. Baza główna po południowej stronie nagle musiała pomieścić około osiemnastu różnych operatorów wypraw z przewodnikami, od najbardziej luksusowych po ekonomiczne, a do tego również wszelkie niezależne ekspedycje. Jedyną firmą należącą do Szerpów wciąż była Asian Trekking. Populacja bazy głównej sięgnęła tysiąca osób.

Czytaj więcej

Eleanor Catton: Ludzie sami wybierają tragiczne zakończenie

Żołnierze i imprezy

Cały sezon przebiegał chaotycznie. Choć strona południowa pozostała otwarta, okazało się, że chińskie władze w trosce o olimpijską pochodnię próbują w tym okresie wstrzymać wszelki ruch również po stronie Nepalu. Udało im się przekonać władze tego kraju, żeby w czasie, gdy chińscy wspinacze mieli nieść ogień na szczyt góry, w bazie głównej i w obozie drugim stacjonowali żołnierze uzbrojeni w karabiny. Wprowadzono też zakaz używania telefonów satelitarnych. Należało je zdeponować – można z nich było korzystać tylko w określonym czasie i pod nadzorem wojskowych. Niektórzy mieszkańcy bazy zawieszali przed namiotami tabliczki z napisem WOLNY EVEREST. Nad bazą główną latały helikoptery, a wyżej widywano także chińskie odrzutowce.

– Dwa tysiące ósmy to był szalony rok – wspomina Ryan Waters. – W obozie drugim nagle pojawili się uzbrojeni żołnierze, przez tydzień nie wolno było iść wyżej. Co więc robili ludzie? Bawili się na całego. Pili, puszczali głośno muzykę, chodzili z jednego obozowiska do drugiego, aż w końcu lądowali w kopule Russella na wielkiej imprezie. Uprzedzając zarzuty, że baza główna pod Everestem poza wysokością nad poziomem morza niewiele się różniła od akademika pełnego pijanych studentów, Waters dodaje:

– Te imprezy zdawały się wtedy czymś całkiem normalnym, zważywszy na świadomość, że przez cztery czy pięć dni nikt się nigdzie nie zdoła wybrać z powodu blokad. Podobnie zresztą bywało przecież przy złej pogodzie.

Jak wynika z tej opowieści, Russell Brice i jego ekipa bez trudu odnaleźli się po stronie Nepalu, gdzie po prostu robili dalej to, co zaczęli w Tybecie.

– Gdy przeszedłem na południową stronę, od razu zacząłem kombinować, jak zadbać o najlepszy odbiór radiowy i najlepszy widok na wspinaczy na górze – mówi Brice. – Urządziliśmy obozowisko nieco niżej na lodowcu, w miejscu, z którego przez teleskop można dostrzec szczyt. Byli tacy, co przez lata tam przyjeżdżali, a nie wiedzieli, że z bazy głównej w ogóle da się zobaczyć wierzchołek Everestu.

Dan Mazur: cierń w oku

Dla części pozostałych przewodników i ich firm zmiana miejsca okazała się swego rodzaju objawieniem.

– Nigdy wcześniej nie podchodziłem od południa – mówi Phil Crampton. – Myślałem, że ta nepalska strona to takie miejsce, gdzie goście z Alpine Ascents International liczą sobie po sześćdziesiąt pięć tysięcy od klienta, a ci z Adventure Consultants po sześćdziesiąt… A ja nawet nie jestem certyfikowanym przewodnikiem. Ale kiedy Chińczycy cofnęli pozwolenia, miałem swoich klientów, więc pomyślałem: „Dobra, spróbujemy”. A potem… O rany, to było coś zupełnie innego! Mili ludzie, łatwiejsza wspinaczka, lepsza pogoda, stałe dostawy świeżych warzyw i mięsa… A do tego jeszcze znacznie wyższe statystyki udanych wejść ze względu na o wiele przystępniejszą trasę. Ale kiedy dotarłem z klientami do obozu drugiego i zaczęliśmy rozstawiać namioty, nagle podszedł jakiś zachodni przewodnik i mówi: „O nie, tu nie możecie”. A ja na to: „Niby dlaczego?”. A on: „Bo tu zawsze my się rozbijamy. A tak w ogóle wasze miejsce jest chyba od północy, co nie?”. Powiedziałem mu tylko, żeby się odwalił. Zapłaciłem za pozwolenie i mogę robić, co chcę. Wydaje mi się, że ci po południowej stronie czuli się od nas lepsi. Jak jakaś wyższa kasta.

Dan Mazur też był traktowany z podejrzliwością przez przewodników z południowej strony i wykazywał wobec nich równie zadziorną postawę. Podobnie jak Phil Crampton, on także nie miał certyfikatu przewodnika, ale zaliczał się do doświadczonych wspinaczy. Pochodził ze stanu Waszyngton i jeździł w Himalaje od roku 1991, kiedy to zresztą od razu wszedł na Everest. Na początku trzeciego tysiąclecia, zaraz po swoich czterdziestych urodzinach, założył firmę SummitClimb, z myślą o ludziach takich jak on: maniakach wspinaczki, którzy potrzebowali wsparcia przy organizacji ekspedycji, ale nie chcieli być trzymani za rękę. Za mniej więcej trzydzieści tysięcy dolarów oferował uczestnictwo w wyprawach osobom niezainteresowanym eleganckimi hotelami w Katmandu ani wykwintnymi posiłkami w bazie głównej, lecz potrzebującym dostępu do wiedzy i zdolności przywódczych (ale nie przewodnickich) Mazura, wsparcia Szerpów, którzy by im towarzyszyli w podejściu (choć niekoniecznie ramię w ramię), uprzedniego zaporęczowania trasy i podstawowych usług dotyczących biwaków i żywności.

– Uważam, że to taki sam wybór jak między klasą biznesową a ekonomiczną w samolocie – wyjaśnia Mazur.

Model ten cieszył się sporą popularnością, ale właścicieli firm oferujących wyprawy z pełną opieką przewodników, pełną obsługą Szerpów i pełnym zapleczem, takich jak Russell Brice, Todd Burleson czy Guy Cotter, jakoś on nie zachwycał. Co ciekawe, Eric Simonson, który od dawna miał dość podobne podejście, z trudem tolerowane przez te droższe firmy, też był sceptyczny. Uważał, że nie ma porównania między jego własną ofertą a innymi mieszczącymi się w tym samym przedziale cenowym.

– Tu chodzi o nieprzewidziane zdarzenia i zasoby potrzebne w sytuacjach awaryjnych – tłumaczy. – Wydawaliśmy pieniądze na przykład na dodatkowych Szerpów, zapasowe regulatory do masek i większe zapasy butli tlenowych na górze. Moim zdaniem zbyt wiele firm zaczęło tutaj ciąć koszty.

Inni przewodnicy obawiali się, że Mazur niewystarczająco weryfikuje umiejętności swoich klientów, czyli nie upewnia się, czy zabiera ze sobą tylko osoby o odpowiednich umiejętnościach i doświadczeniu, dla których podstawowa oferta będzie wystarczająca. Jego model opierał się na samoocenie wspinaczy – oni sami musieli decydować, czy sobie dadzą radę. Dzięki temu zyskiwali ogromną świadomość własnych możliwości, co rzadkie wśród klientów na Evereście. Bardziej zachowawczy przewodnicy przezywali Mazura Danger Dan [Dan Zagrożenie], co odzwierciedlało ich ogląd sytuacji, według niego niesłuszny.

– Dan był dla wielu cierniem w oku – mówi Phil Crampton. – Znam go już od dwudziestu pięciu lat i należę do jego fanów. On jest, jak sądzę, dumny z tego, że oferuje usługę najbardziej podstawową, surową, z minimalną obsługą. To jego żywioł. I guzik go obchodzi, co inni o tym myślą. Chociaż nie wydaje mi się, żeby Russell czy Eric za nim przepadali.

Czytaj więcej

Gość "Plusa Minusa" poleca. Maciej Siembieda: Najlepszą obroną jest jakość

Mniej Szerpów, niższa cena

Mazur twardo trzymał się przekonania, że ludzie powinni samodzielnie decydować o tym, jaki rodzaj ekspedycji jest dla nich odpowiedni. Koniec końców, choć jego statystyki udanych wejść na szczyt nie były aż tak wysokie jak na przykład w przypadku Himexu, to nie miał też na koncie jakiejś szczególnej liczby tragicznych śmierci klientów. Jego przezwisko okazało się więc w dużej mierze niezasłużone. Krytycy modelu niskobudżetowego twierdzili natomiast, że gdy trzeba było ratować klientów takich firm – co według niektórych zdarzało się zbyt często – to lepiej wyposażeni operatorzy musieli angażować swoje zasoby i przeprowadzać akcje ratunkowe. Niemniej jednak wiele osób, które innym sposobem nie zdołałyby spełnić swoich marzeń i wziąć udziału w wyprawie na Everest, dzięki temu modelowi otrzymywało szansę.

Według Cottera atrakcyjność zaproponowanego modelu brała się poniekąd stąd, że Mazur zatrudniał do swoich ekspedycji głównie Szerpów. Niekiedy w grupie był tylko jeden zachodni przewodnik.

– Wielu ludzi chce wrócić do domu i powiedzieć, że weszło na szczyt samodzielnie, bez przewodnika – mówi Cotter. – A ponieważ w tamtym okresie większość Szerpów nie była, ściśle rzecz biorąc, przewodnikami, ego klienta mogło mu sugerować, że wszystkie decyzje podejmował sam. Ale sporo z tych osób to były przypadki beznadziejne, które potrzebowały wsparcia.

Mazur z kolei zarzuca przewodnikom pokroju Cottera, że to właśnie oni są odpowiedzialni za rozdmuchiwanie narracji o osobistym sukcesie na Evereście. – Dzwonili do mnie bardzo doświadczeni ludzie i mówili, że chcieliby mieć mniej pomocy Szerpów, ale za to niższą cenę – mówi. – Tłumaczyłem im, że praktykujemy proporcje jeden do jednego, które zresztą od roku 2016 są wymogiem nepalskich władz. A oni na to: „Ale te droższe firmy mówiły nam to samo”. Wówczas musiałem im wyjaśnić, że to po prostu nieprawda, bo jestem na tej górze co roku i widzę po dwóch, trzech, a nawet czterech Szerpów na klienta. Oni wówczas pytają: „To dlaczego w tamtych firmach mi o tym nie powiedziano?”. No cóż, może nie chcieli, żebyś się poczuł jak ostatnia oferma. Bo równie dobrze mogliby powiedzieć: „Nasi klienci są tak słabi, że potrzebują po jednym Szerpie na każdą kończynę”.

Jak to ujmuje Greg Child:

– Jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś, kto wszedłby na Everest z pomocą przewodnika, a potem się przyznał, że z niej skorzystał.

Yvon Chouinard chciałby, żeby ludzie, którzy weszli na szczyt z przewodnikiem, przestali się nazywać „wspinaczami”, a zaczęli mówić o sobie po prostu „klienci” czy nawet „wędrowcy”.

Jednak mało który ze zdobywców Everestu jest do tego skłonny. Ludzie wolą wyobrażać sobie, że samodzielnie wchodzą na najwyższą górę świata. Po części właśnie dlatego na początku XXI wieku klienci na Evereście uchodzili za bardziej niesympatycznych, aroganckich i oderwanych od rzeczywistości niż w poprzedniej dekadzie. Niestety było w tym trochę prawdy.

Od starych wyjadaczy często się słyszy historię o kliencie, który w bazie głównej wyjął nowiutkie raki, a potem założył je nie tą stroną, co trzeba – wbijając w podeszwy butów ostre kolce służące do wczepiania się w zlodowaciałe podłoże. Tyle że nie był to pojedynczy przypadek – takich ludzi w każdym sezonie zdarzało się kilku.

– Problem polega na tym, że tych klientów mniej zajmowała kwestia samego podejścia, chodziło im tylko o zdobycie szczytu – tłumaczy Willie Benegas. – Myśleli sobie tak: „E tam, nie ma problemu, mój Szerpa zabierze mnie na górę”. Chociaż oczywiście po powrocie do domu przedstawiali to znajomym inaczej.

Z taką opinią zdecydowanie nie zgadza się Alan Arnette – pochodzący ze stanu Kolorado emerytowany dyrektor firmy Hewlett‑Packard, który zebrał dużo informacji na temat oferty przewodników wysokogórskich. Brał udział w dziewięciu różnych wyprawach w Himalaje – były to niemal same wejścia na ośmiotysięczniki – i korzystał z usług pięciu różnych operatorów.

Ze wsparciem firm przewodnickich zdobył Koronę Ziemi, uczestniczył też w czterech ekspedycjach na Everest – trzy razy musiał zawrócić, a za czwartym w końcu udało mu się zdobyć szczyt, w roku 2011 z International Mountain Guides. Wspinał się w Himalajach z większą liczbą firm i przewodników niż ktokolwiek inny na świecie, a na samym Evereście spędził łącznie prawie pół roku, spotykając mnóstwo innych klientów. Na wszystkie wyprawy wydał pół miliona dolarów.

– Każdy czytelnik mojego bloga znajdzie na nim wiele wzmianek o tym, że brałem udział w wyprawach z przewodnikami – deklaruje. – Gdy spotykam kogoś, kto wchodził na Everest z przewodnikiem, ale nigdy na żadną inną górę się nie wspinał, to i tak jestem pełen podziwu. Przecież ten człowiek postawił sobie niełatwy cel, dał z siebie wszystko, przeżył, a może nawet stanął na szczycie. Nie mam zamiaru go pytać, ile zużył tlenu ani ilu Szerpów go wspierało, bo dla niego to wszystko nie ma znaczenia. Ważne jest tylko to, że takie doświadczenie coś mu dało. A skoro ktoś o tym opowiada, to znaczy, że jest dumny ze swojego osiągnięcia.

Gdy w roku 2007 Arnette przeszedł na emeryturę, zaczął poświęcać więcej czasu prowadzeniu własnej strony internetowej (która później zdobyła ponad trzy miliony czytelników), pisząc przede wszystkim o wspinaczce. Arnette przez lata tak mocno związał się z wieloma przewodnikami i Szerpami, tak dobrze poznał całą branżę, że stał się kimś w rodzaju zawodowego komentatora. W sezonie wspinaczkowym regularnie publikował relacje z wypraw dla serwisów informacyjnych i czasopism takich jak „Outside”.

– Odkryłem, że sporo satysfakcji daje mi pomaganie zwykłym ludziom w tym, żeby świat usłyszał ich historię – tłumaczy. – Dlatego nie znajdziesz u mnie na blogu opowieści o zawodowych wspinaczach takich jak Simone Moro czy Ueli Steck. Prędzej będzie to sześćdziesięciodwuletnia Lisa z Atlanty, która marzy o zdobyciu Korony Ziemi, lub czterdziestodwuletnia Latecia, agentka nieruchomości z Nowego Meksyku, która pragnie wejść na Everest.

Rozwijając swoją pasję, zaczął też świadczyć usługi jako „coach wspinaczkowy”. Za kilka tysięcy dolarów można go wynająć, by przeprowadził klienta przez cały proces: od decyzji o zakupie odpowiedniego obuwia aż po określenie preferowanego stylu wyprawy i wybór odpowiedniej firmy przewodnickiej.

Czytaj więcej

„Rodzaje życzliwości”, czyli filmy mogą jeszcze być po prostu dobrą zabawą

Nie jesteśmy bezradni

Kolejnym serdecznym i skromnym byłym klientem operatorów wypraw w Himalaje jest Brytyjczyk Mark Horrell. On również prowadzi bloga poświęconego wyprawom górskim i przekonuje, że nie każda osoba, która pragnie zdobyć Everest, stanowi przykład arogancji i bezmyślności.

– Nie jestem wspinaczem, ale zdołałem wejść na Everest może dlatego, że tam się właściwie wcale nie trzeba wspinać. Ale zajęło mi to dziesięć lat przygotowań, z czego jestem zresztą bardzo dumny. Pierwszy raz wyjechałem do Nepalu w roku 2002, żeby trochę tam połazić na wysokogórskich trasach trekkingowych, a potem stopniowo się rozwijałem i zdobywałem nowe umiejętności. W 2011 zaliczyłem pierwszy ośmiotysięcznik, próbowałem wejść na kilka innych gór, aż w końcu rok później zdobyłem Everest. Uważa się, że jeśli coś pójdzie nie tak, jesteśmy kompletnie bezradni. Moim zdaniem to nieprawda. Na żadnej z wypraw z przewodnikami, w których brałem udział, nikogo takiego nie spotkałem.

Fragment książki Willa Cockrella „Korporacja Everest. O zapaleńcach, awanturnikach i ich biznesie na dachu świata”, przeł. Agnieszka Wilga, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Filtry, Warszawa 2024

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Will Cockrell jest wielokrotnie nagradzanym amerykańskim pisarzem i dziennikarzem śledczym. Przez 20 lat pracował w Nowym Jorku i w Londynie jako starszy redaktor i konsultant dla magazynów ogólnokrajowych, w tym „Men’s Journal”, „Outside”, „Men’s Fitness” i „GQ”. Mieszka w kanionie Topanga w zachodnim Los Angeles.

Około roku 2005 chyba każdy, kto spędził trochę czasu w bazie głównej po południowej stronie Everestu, przyznałby, że zrobiło się w niej dość tłoczno. Ale w roku 2008 liczba przebywających tam osób z dnia na dzień nagle się podwoiła.

Na początku marca – czyli w momencie, gdy wielu operatorów znajdowało się już w Nepalu lub Tybecie i szykowało się na przyjęcie klientów, którzy właśnie rozglądali się za swoimi paszportami – chińskie władze nagle uznały, że w ramach obchodów XXIX Letnich Igrzysk Olimpijskich w Pekinie na szczyt Everestu ma zostać wniesiona pochodnia. Aby mieć pewność, że żaden aktywista z napisem WOLNY TYBET nie zakłóci starannie przygotowanych ceremonii, ogłoszono, że wszystkie pozwolenia na wspinaczkę od strony północnej zostają cofnięte do 10 maja – kiedy to oczywiście w normalnych warunkach większość ekip albo szykowałaby się do ataku szczytowego, albo już schodziła. Praktycznie rzecz biorąc, możliwość wspinaczki od strony północnej została w tym sezonie zablokowana.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich