Od kiedy zacząłem przygodę z literaturą, mało czytam beletrystyki. Niestety taki jest koszt uzyskania przychodu: człowiek piszący gubi urok lektury. Bo odbiera tekst zbyt analitycznie i naraża się na niebezpieczeństwo podpatrywania cudzego warsztatu. Zachwyt przyjmuje więc postać pragmatyczną i do niczego takie czytanie. Mimo to powieści są w mojej teraźniejszości obecne. Czasami czytam, bo zgodziłem się napisać blurba na okładkę, czasami ze wstydu, że koleżanki i koledzy sięgają po moje książki, a ja się nie rewanżuję, a czasami z pragnienia.
Moje podium to sami mężczyźni. Szczepan Twardoch (jestem świeżo po „Powiedzmy, że Piontek”), Jakub Żulczyk i Zygmunt Miłoszewski, który chyba znajduje przyjemność w tym, żeby za nim tęsknić. Przy tej trójce zdarza mi się utonąć w opowieści i odkleić od rzeczywistości. Bardzo się cieszę ze szczytowej formy zawodników ekstraklasy: Wojciecha Chmielarza i Roberta Małeckiego. Cmokałem, czytając twardy kryminał Przemysława Piotrowskiego „Smolorz”, entuzjastycznie cieszę się z Mieczysława Gorzki, Sławomira Gortycha, Michała Śmielaka. Nieustannie kłaniam się pomnikom Marka Krajewskiego, Vincenta V. Severskiego czy Ryszarda Ćwirleja, bo to już autorzy ze spiżu. I znowu sami faceci. Dotkliwie brakuje mi wielkiej sławy, na jaką zasługują koleżanki piszące literaturę gatunkową. Mamy w Polsce wspaniałe nazwiska. Mamy królowe kryminału i sporo księżniczek, moim zdaniem gotowych do koronacji. Bardzo cenię Annę Kańtoch i Izabelę Janiszewską oraz jaskółki, które pojawiły się niedawno: Julię Łapińską, Annę Rozenberg, Weronikę Mathię, Agnieszkę Gracę. Świetne, nagradzane pióra. Jaka zła czarownica sprawia, że nie można dopisać zer do raportów sprzedaży ich powieści? Wielbię Magdalenę Grzebałkowską, choć to inna bajka gatunkowa.
Czytaj więcej
Ostatnio zacząłem „Pingwina” z Colinem Farrellem w roli głównej. Jestem dosłownie po dwóch odcinkach, ale już wiem, że to doskonała pozycja.
Chętnie i uważnie obserwuję debiuty, ostatnio Krzysztofa Czyżewskiego, który pisze sensację historyczną, czyli panoszy się w mojej szufladzie. I dobrze. Najlepszą obroną przed konkurencją jest podnoszenie jakości, a najlepszym atakiem debiutantów na wyższe pozycje – dokładnie to samo.
Z filmami i serialami u mnie marnie. Wciągnął mnie „Yellowstone”, który uważam za wybitny. Wczoraj oglądałem „Egzorcystę papieża”, z czego wysnułem wniosek, że Russell Crowe ma chyba kredyt we frankach szwajcarskich.