W szkole rozbrzmiewa alarm przeciwpożarowy, który – jak się za chwilę okaże – jest zepsuty i uruchamia się w przypadkowych momentach. Ma to znaczenie symboliczne. Reżyser i scenarzysta do ostatniego aktu trzyma nas w niepewności, czy oskarżenia wobec sześcioletniego Armanda są prawdziwe, czy też może służą bezpodstawnemu sianiu paniki. Samotnie wychowująca chłopca Elisabeth nie wierzy, że jej syn mógłby pobić kolegę z klasy i grozić mu gwałtem.

„Armand” rozpoczyna się niczym „Rzeź” – od konfrontacji rodziców ofiary z matką oprawcy. Choć wszystko rozgrywa się w obecności nauczycieli, obowiązują te same zasady co w filmie Romana Polańskiego. Dla Tøndela prawdziwość zarzutów okazuje się drugorzędna. Bardziej zajmują go psychologiczne mechanizmy obronne, a z czasem przekierowuje uwagę na zasady dynamiki tłumu. Poruszając kwestię nagonki społecznej, ten kameralny dramat zbliża się więc do „Polowania” Thomasa Vinterberga. Reżyser usiłuje wtedy prowadzić opowieść jak thriller. Stopniowo odkrywa przed nami tajemnice i relacje łączące bohaterów, gubiąc przy tym klarowność narracji i popadając w bełkot.

Czytaj więcej

„Bestia”: Spokojnie, nie gryzie

„Armand”, bardziej niż artystyczny okazuje się artystowski. Kamera studiuje twarze, ale nie potrafi z nich za wiele odczytać, bo Tøndel nie ma nam nic ciekawego do przekazania. Mimo to stwarza pozory, że jest inaczej. Nachalnie korzysta z symboliki i surrealistycznych wstawek, które gryzą się z realistyczną poetyką filmu. Zamiast Złotej Kamery przydałaby mu się więc lekcja pokory.