Na drodze postępu Polska może się potknąć

Ducha nie należy gasić. Entuzjazm trzeba podtrzymywać, ale też nie wolno oszukiwać samych siebie. Rozwój Polski? Bardzo proszę, ale porozmawiajmy o nim jak dorośli.

Publikacja: 11.10.2024 10:00

Zbieranie podpisów przez zwolenników budowy CPK. Inicjatywa ruchu społecznego „Tak dla rozwoju” zapo

Zbieranie podpisów przez zwolenników budowy CPK. Inicjatywa ruchu społecznego „Tak dla rozwoju” zapoczątkowanego przez posła PiS Marcina Horałę oraz posłankę partii Razem Paulinę Matysiak, Łódź, 27 lipca 2024 r.

Foto: Piotr Kamionka/REPORTER

Jednym z najciekawszych i budzących u wielu nadzieje skutków po ośmiu latach rządów prawicy w Polsce jest rozbudzenie prorozwojowych aspiracji sporej części polskiego społeczeństwa. To zjawisko jest faktycznie interesujące nie tylko ze względu na swoją skalę i siłę, ale przede wszystkim dlatego, że biegnie często w poprzek utrwalanych pracowicie przez politycznych liderów sceny politycznej partyjno-plemiennych podziałów. Dlatego ludzi, którzy dziś spontanicznie stają w obronie wielkich, rozwojowych dla naszego kraju inwestycji, takich jak Centralny Port Komunikacyjny, elektrownie atomowe, port zewnętrzny w Gdyni czy port kontenerowy w Świnoujściu, a także wielu innych, znajdziemy wszędzie, niezależnie od ich partyjnych sympatii lub afiliacji. Ostatnio połączyła ich obrona naukowo-badawczego centrum Ideas NCBR zajmującego się rozwojem (i to na światowym poziomie) sztucznej inteligencji w Polsce.

W skrajnie podzielonym społeczeństwie, gdzie podstawową zasadą staje się wzajemna nienawiść oraz zemsta, i gdzie ci, którzy nie chcą uczestniczyć w destrukcyjnym spektaklu „przywracania normalności” czy „wstawania z kolan”, coraz częściej szukają schronienia w rosnącej obojętności i rezygnacji, taka oddolna, autentyczna i manifestowana publicznie postawa jest czymś absolutnie bezcennym. Świadczy ona o tym, że poczucie wspólnego dobra i wspólnego interesu nie zanikło w polskim społeczeństwie na przekór podsycanej wciąż plemiennej nienawiści i destrukcji. Świadczy ona również o czymś jeszcze. Mianowicie o tym, że u całkiem sporej części Polaków pękła, miejmy nadzieję nieodwracalnie, pewna psychologiczna bariera, która po dekadach, a nawet stuleciach negatywnych praktycznych doświadczeń kazała im przez pokolenia, z krótką i zakończoną tragicznie przerwą na II Rzeczpospolitą, wierzyć, że tutaj „nad Wisłą” po prostu nic nigdy na trwałe nie może się zmienić. Strukturalnie utknęliśmy bowiem na zawsze w blokadzie silniejszych od nas, którzy wyznaczają nam pułap naszych możliwości. I także ta myśl, że mamy wreszcie możliwości i środki, by ten pułap samemu określać, podobnie jak ta, że może nas łączyć coś więcej niż wspólna nienawiść bądź strach, są bezcenne z punktu widzenia naszej przyszłości.

Ducha więc nie gaście! – brzmi przeto najważniejsze przykazanie. Trzeba te prorozwojowe aspiracje, w których Polacy wyraźnie się przez ostatnie lata rozsmakowali, odnaleźli w nich swoje upodobanie, podtrzymywać. A no właśnie – w czym właściwie Polacy się tak bardzo rozsmakowali? Czym jest to ich przekonanie o koniecznym rozwoju polskiego państwa, w którym ostatnio tak bardzo się rozmiłowali? Warto się głębiej nad tym fenomenem, który wielu, co zrozumiałe, zachwycił, pochylić. Nie po to, by go dekonstruować czy do niego zniechęcać, ale by zastanowić się, czego on jest wyrazem, jakie mogą tkwić w nim słabości i jakie są jego potencjalne wewnętrzne i zewnętrzne ograniczenia. Zagrzewające do pójścia naprzód hasła „złotego wieku” czy kolejnego cywilizacyjnego skoku mają zapewne swoje pozytywne mobilizujące społecznie znaczenie, ale nawet jeśli stoi za nimi solidna ekspercka wiedza oparta na liczbach i faktach, mogą się okazać pustymi frazesami lub życzeniowym myśleniem, jeśli nie zadamy sobie pytań o słabości aspiracyjnych, prorozwojowych pragnień Polaków. Postawiona ponad 400 lat temu przez Jana Zamoyskiego surowa diagnoza, że „Polacy jak piwo, z wierzchu piana, spodem woda”, bynajmniej nie straciła wcale na swojej aktualności.

Czytaj więcej

Marek A. Cichocki: Niepoprawna racja stanu

PiS potrafił sprawnie zarządzać w sytuacjach kryzysowych

Aktualne prorozwojowe aspiracje Polaków, których symbolem stała się obrona inwestycji CPK, różnią się bardzo od tych, które w 2004 roku wzbudziło wejście do UE i napływ unijnych środków na inwestycje. Nie mają takiego silnego adaptacyjnego charakteru. Czerpią z potrzeby bardziej autonomicznego, suwerennego działania polskiego państwa. Są także, co ważne, sprzęgnięte z pewnymi konkretnymi skutkami rządów prawicy w Polsce w latach 2015–2023. Prawica ma z tych lat bez wątpienia wiele grzechów za uszami i jawnych nadużyć, za które została ukarana w ostatnich wyborach. Ale może się też pochwalić pewnym istotnym osiągnięciem, którym nie jest wcale ani jej „polityka historyczna” czy „wstawanie z kolan”, jak zwykło się uważać, lecz coś zupełnie innego, a przy tym dość nieoczekiwanego. Chodzi o zdolność państwa do technokratycznego zarządzania, szczególnie w sytuacji nieoczekiwanych kryzysów.

Tę nieoczekiwaną twarz prawicy dał przede wszystkim Mateusz Morawiecki i jego ludzie oraz ich polityka w czasach kryzysu pandemicznego i tego wywołanego przez rosyjską inwazję na Ukrainę. Lista krytyków ich działań jest oczywiście długa i stanowi dzisiaj tzw. paliwo dla politycznych rozliczeń. Ale pozostaje faktem niedającym się podważyć, że w zderzeniu z całkowicie bezprecedensowymi sytuacjami, jakimi były pandemia oraz geopolityczne i gospodarcze skutki wojny na Wschodzie, polskie państwo i gospodarka nie tylko potrafiły je przetrwać, ale także rozwijały się dalej. Te technokratyczne zdolności zarządzania kryzysem wraz z udanymi projektami transferów społecznych stanowiły przełom w postrzeganiu państwa, ale też samej prawicy, która przecież, przypomnijmy sobie, w latach 90. XX wieku była traktowana jako polityczny folklor, zbieranina dziwacznych, czasami komicznych frakcji i grupek skłóconych ze sobą o nieistotne symbole i dawne zaszłości, kompletnie niezdolna do poważnego rządzenia. „Fachowcy” od naprawdę istotnych i dużych spraw wywodzili się przecież z zupełnie innych opcji – głównie spośród postkomunistów i liberałów.

Rozsmakowana w tej nowej technokratycznej sprawczości państwa, którą zaproponowała prawica, spora część Polaków, niezależnie od swych politycznych czy światopoglądowych różnic, uznała, że najwyraźniej między społeczeństwem i władzą pojawiło się coś w rodzaju zupełnie nowego społecznego kontraktu. Zgodnie z nim podstawowym celem władzy jest realizowanie rozwojowych aspiracji Polaków, które stają się w tej relacji rodzajem dobra, a raczej wyższej formy usługi, którą pod postacią finansowania i realizowania wielkich projektów państwo ma obywatelom dostarczyć, czy jak to się często mówi w eksperckim żargonie – ma je skutecznie „dowieźć”.

Popularne hasło „Mamy to!” wyrażało ten rodzaj entuzjazmu, biorący się z przekonania, że istnieje oto jakaś uznana za oczywistą rozwojowa checklista, z której będziemy odhaczać kolejne zrealizowane przez rząd projekty. Wielu było tak przekonanych, że owa nowa społeczna umowa z władzą jest sprawą przesądzoną, że po ostatnich wyborach wręcz z osłupieniem, a nawet grozą zorientowało się, że mimo wszystko ci, których wybrano, żadnej umowy nie zamierzają się trzymać.

Polacy sądzą, że rząd istnieje po to, aby realizować ich aspiracje

Ten nowy typ społecznego entuzjazmu, wynikający z przekonania, że władza jest wybierana po to, by realizować nasze prorozwojowe aspiracje, jest faktycznie czymś nowym i na pewno wartym wzmacniania. Ale ma też w sobie pewne istotne słabości, które mogą ostatecznie przesądzić o tym, że całe to wzmożenie wokół rozwoju Polski skończy się tylko na gadaniu i w efekcie żadnego drugiego skoku cywilizacyjnego już nie będzie. Przynajmniej nie za naszego życia.

Pierwszy poważny mankament kryje się już w samym określeniu „aspiracje”. Nie chodzi o zwykłe czepianie się terminów. Jednak ten aspiracyjny charakter upragnionego rozwoju wskazuje być może na to, że te nasze marzenia dzisiaj o nowym skoku nie różnią się wcale aż tak bardzo od tego, czym daliśmy się uwieść po 2004 roku, a mianowicie rozwojem na sterydach unijnych funduszy. Wtedy matką „dobrodziejką” miała być Unia. Teraz dobrodziejem ma być własne państwo. Zawsze jednak jakaś zewnętrzna względem nas siła.

Dlaczego zatem nie ambicje, które wiązałyby się przede wszystkim z jakimś wynikającym z własnych wartości i przekonań dążeniem Polaków jako społeczeństwa do lepszych celów? Aspiracje w połączeniu z tym dość naiwnym, trzeba powiedzieć, przekonaniem o rozwoju jako wyższej kategorii usługi, którą państwo i polityka ma wyborcom „dowozić”, naiwnych zwłaszcza w polskich warunkach, mogą wskazywać, że nie mamy tutaj wcale do czynienia z aż tak głębokimi i przemyślanymi zmianami w społecznej świadomości. Że bardziej chodzi tu o pewien etap, ale tego samego, związany również ze zmianą pokoleniową, kiedy wielu z nas przestało widzieć siebie jako ludzi na dorobku, zrozumiało, że państwo zaczęło się bogacić, wkurza się coraz bardziej, że Niemcy czy Francuzi panoszą się w Europie i nadal patrzą na nas z góry, i uważa, że nie ma żadnych powodów do tego, abyśmy to my mieli być gorsi, skoro to u nas jest wzrost gospodarczy, podczas gdy od czasów kryzysu finansowego zachodnia Europa nie może wyjść z zastoju.

To jednak za mało, gdyż obok samych aspiracji, źródeł rozwoju i konkurencyjności, w skali państwa, jak i globalnie, należy szukać też w autonomii wewnętrznych przekonań, w sile ducha i kultury, ponieważ dopiero one mogą dać nam pewność oraz pomogą zrozumieć, po co nam w ogóle ten rozwój i co dzięki niemu jako zbiorowość chcemy osiągnąć. Bez świadomych swej społecznej roli uniwersytetów i instytutów badawczych, bez prawdziwej, a nie udawanej, nauki polskiej, ale też bez pozbawionej kompleksów i zaścianka suwerennej własnej kultury budowanie CPK czy innych wielkich infrastrukturalnych projektów nie ma sensu. To znaczy, można to robić, ale dla kogo?

Czytaj więcej

Marek A. Cichocki: Czy nowy globalny sojusz Chin, Iranu i Rosji zrzuci Amerykę z piedestału?

Polacy pragną silnego i sprawczego państwa. Dla tego celu są w stanie wiele poświęcić

Druga słabość tkwi dokładnie w tym dość naiwnym wyobrażeniu o państwie jako dawcy usług wyższego rzędu w ramach jakiegoś nowego kontraktu zawartego między wyborcami i władzą. To, że pojawiło się u nas pokolenie, które w ten sposób zdefiniowało swój stosunek do państwa, a nawet znalazło na to ekspercki język, pokazuje rosnącą pewność siebie tych, którzy nie tylko nie doświadczyli komunizmu, ale już nawet na postkomunistyczną transformację patrzą bardziej przez pryzmat losu własnych rodziców niż własnych doświadczeń.

Tylko że to nowe roszczenie wobec własnego państwa i politycznych elit, nawet ubrane w ekspercki żargon i sposób myślenia, jest – delikatnie mówiąc – ahistoryczne. Może odpowiada pewnym wyobrażeniom o tym, jak powinno funkcjonować normalne państwo albo jak funkcjonowało ono kiedyś na Zachodzie, ale abstrahuje całkiem od polskiej rzeczywistości, gdzie państwo wciąż pozostaje głównie zlepkiem różnych, często zwalczających się, grupowych i sektorowych interesów, będąc siecią nieformalnych powiązań i zależności, oraz relacji patron–klient, gdzie nigdy na przestrzeni ostatnich 35 lat nikt na poważnie nie podjął się próby jego głębokiej strukturalnej reformy. To, że wymyślimy sobie państwo idealne, nie spowoduje, że zniknie to realne.

Wyobrażenie więc, że właśnie ta amorficzna struktura, dodatkowo otwarta na zewnętrzne wpływy i naciski, zacznie za sprawą części elektoratu funkcjonować nagle jak w miarę sprawna instytucjonalna maszyna realizująca wielkie, aspiracyjne, prorozwojowe projekty, jest po prostu całkowicie oderwane od realiów. Jednak Polacy mają tak silne, i historycznie uzasadnione, pragnienia posiadania sprawczego, silnego państwa, że w konsekwencji ten ich kompleks prowadzi do życzeniowego myślenia lub brania marzeń za twardą rzeczywistość.

W kwestii Unii Europejskiej jesteśmy głęboko i zasadniczo podzieleni

Jest jeszcze problem trzeci, o którym warto powiedzieć więcej. Chodzi o to, że lubimy oddawać się naszym prorozwojowym marzeniom, ignorując fakt, że stanowimy, czy nam się to podoba, czy nie, część konkretnego zewnętrznego świata. Powinniśmy oczywiście dążyć w relacji z nim do pozycji coraz bardziej własnej, niemniej daleko nam wciąż do sytuacji siły rozgrywającej los własny i innych. Co więcej, ten zewnętrzny świat zmienia się właśnie gwałtownie w taki sposób, który będzie nam pozostawiał coraz mniej swobody czy po prostu wyboru w kwestiach kluczowych dla naszego dalszego rozwoju.

Dodatkowo nie możemy pomijać faktu, że w stosunku do tego zewnętrznego świata, którego jesteśmy od 1989 roku częścią – mam tu na myśli Europę, Unię Europejską, ale też szerzej po prostu Zachód – jesteśmy wewnętrznie głęboko i zasadniczo podzieleni. Z upływem czasu w polityce ten podział nie tylko nie zanika, ale zaczyna coraz bardziej przypominać Rów Mariański, dzielący nasze życie polityczne i publiczne, oraz horyzont naszych wyobrażeń o tym, co jest możliwe lub nie, na równoległe rzeczywistości. Zostawmy na boku nieznośną hipertrofię retoryczną, która osiąga momentami w polskiej debacie poziom groteski i gdzie wszystko jest hańbą, skandalem i zdradą.

Fakty są takie, że wpływowa część politycznych elit i wyborców w Polsce uważa, że nasz rozwój ma sens wyłącznie jako funkcjonalna nisza tego, co dzieje się w UE, i co tworzy pewien kierunek, nurt, za którym należy podążać. Ale jest też inna część wyborców i polityków, którzy zyskali w Polsce głos, czasami bardzo radykalny, aby na te zewnętrzne ograniczenia po prostu nie zwracać uwagi i oprzeć się na własnych zasobach i możliwościach, a już na pewno by nie dać się do żadnej ciasnej, funkcjonalnej niszy w UE zagonić. Zwłaszcza że z biegiem czasu ten świat Unii, którego jesteśmy częścią, stracił wiele ze swego wcześniejszego blasku zachodniej nowoczesności i rozwoju, pogrążając się coraz bardziej w rozliczne polityczne i gospodarcze absurdy.

Ten podział na zwolenników szukania dla nas jakiejś funkcjonalnej niszy rozwoju i tych, którzy chcieliby jakiejś spektakularnej ucieczki do przodu, można by potraktować od biedy jako jakieś kolejne wcielenie odwiecznego ideowego polskiego sporu o nasz stosunek do Zachodu (własna droga czy adaptacja), gdyby nie fakt coraz większej presji pewnych zewnętrznych konieczności. Z jednej strony wojna na Wschodzie i totalitaryzująca się putinowska Rosja, która jeśli miałaby tylko taką możliwość, chętnie uczyniłaby nam jakąś bolesną krzywdę. Z drugiej zaś przemiany w UE, której jesteśmy częścią, i które pozostawiają nam coraz węższe pole manewru i wyboru w kwestiach dotyczących naszego przyszłego rozwoju.

To pierwsze wyzwanie jest bardziej oczywiste, gdyż oparte na nagiej sile uderza wprost w naszą egzystencję, grozi możliwą destrukcją. To drugie jest złożone, o wiele bardziej skomplikowane, zmusza, choć nie posługuje się wprost siłą, ale co istotne, wprost wpływa na szanse naszego dalszego postępu i na naszą przyszłość. Dlatego spór między zwolennikami kolejnego cywilizacyjnego skoku a tymi, którzy poszukują bezpiecznej, funkcjonalnej niszy, nie jest wcale sporem ideowym czy teoretycznym, ale sporem bardzo konkretnym, rozgrywającym się w cieniu potencjalnej wojny i fundamentalnych przeobrażeń, jakim podlega dzisiaj Unia. Stoimy między groźbą możliwej, choćby częściowej, destrukcji a coraz bardziej formatowanymi odgórnie i zewnętrznie zawężającymi się możliwościami naszego dalszego wzrostu.

Unia Europejska ma fundamentalny problem z rozwojem. Może przegrać z USA i Chinami

Sama Unia jako całość tkwiąca w zastoju i cofająca się względem światowych potęg, Stanów Zjednoczonych i Chin, ma przecież fundamentalny problem z rozwojem. Szukając odpowiedzi na pytania, co jest przyczyną trawiącego Europę kryzysu i jakie powinny być środki zaradcze, wydaje się, że dominujący coraz bardziej w UE przekaz brzmi: więcej technokratycznej centralizacji oraz więcej pieniędzy jako sposób pobudzenia i ukierunkowania rozwoju. Taki przekaz, który płynie dzisiaj wyraźnie z Brukseli, ma swoje oczywiste źródło w coraz większej słabości państw członkowskich, przede wszystkim Niemiec i Francji, ale też bez wątpienia w rosnącej fascynacji przynajmniej części europejskich elit konsolidacją i centralizacją władzy, jaka zachodzi w różnych formach w przypadku takich światowych potęg, jak Chiny czy Stany Zjednoczone.

Doskonałą ilustracją takiego właśnie myślenia, któremu ulegają umysły w Europie, jest dyskutowany ostatnio raport byłego szefa Europejskiego Banku Centralnego i premiera Włoch, polityka i finansisty Maria Draghiego, gdzie przedstawia on swoje propozycje, jak w świecie potęg Unia może odzyskać globalną konkurencyjność. Według niego unijna gospodarka (która przecież w rzeczywistości jest nadal gospodarką państw członkowskich) jest dramatycznie niedoinwestowana i potrzebuje pieniędzy. Temu zaradzić może tylko Unia, którą trzeba wyposażyć we własne środki finansowe zarządzane przez wzmocnioną centralnie, technokratyczną, ponadnarodową władzę Komisji.

Raport Draghiego jest typowym wewnątrzsystemowym balonem próbnym, wypuszczonym po to, by przetestować granice możliwych reform. Podobnie jak niedawna propozycja Komisji Europejskiej, by od kolejnej perspektywy budżetowej UE środki unijne dla państw członkowskich zostały uwarunkowane realizacją zadanych rządom narodowym przez Brukselę reform gospodarczych, instytucjonalnych i społecznych. Gdyby tak się stało, Komisja zamieniłaby się w de facto władcę absolutnego wobec państw i to bez jakichkolwiek zmian traktatów.

Z tą ulepszaną maszyną dyscyplinowania państw członkowskich w imię unijnego rozwoju będziemy w Polsce zderzać się coraz częściej i coraz mocniej. I by nikt nie miał złudzeń, kto kogo będzie tutaj dyscyplinował i wobec jakich państw członkowskich będzie głównie stosowane odgórne formatowanie, pozwalające uniknąć nieprzyjemnych skutków „niekontrolowanego rozwoju”, warto pamiętać, jaka część UE została w procesie prac i konsultacji nad raportem Draghiego całkowicie pominięta. Czy możemy więc nadal marzyć sobie o naszym następnym cywilizacyjnym skoku w całkowitym oderwaniu od tej rzeczywistości, której przecież jesteśmy częścią?

Czytaj więcej

Marek A. Cichocki: Przepis na wspaniałą katastrofę UE

Postęp, ale z inną polityką

Wtakim razie jakie nauki z tego wszystkiego płyną dla owego fenomenu rozbudzonych nagle w Polsce prorozwojowych aspiracji znacznej części społeczeństwa? Jeśli chcemy potraktować je poważnie, nasuwają się przynajmniej trzy wnioski. Po pierwsze, nie możemy budować rozwoju na samych tylko aspiracjach. Nie ma prawdziwego rozwoju i konkurencyjności ani w ramach państwa, ani globalnie, bez własnej siły ducha, bez niezależnych instytucji własnej wiedzy i bez suwerennej kultury, bo tylko z tych źródeł czerpiemy pewność, do czego jest nam potrzebny rozwój, i dlaczego pragniemy czegoś więcej, czegoś ambitniejszego ponad oferowany nam poziom konsumpcji. Po drugie, jeśli rozwój, to już nie z tym państwem i nie z tą polityką, na które przez ostatnie trzy dekady godziliśmy się mniej lub więcej, trochę z wygody, trochę z lenistwa, a trochę z bezsiły. Jeśli nie zdobędziemy się na wysiłek, na który kiedyś zdecydowali się nasi przodkowie w XVI w. pod postacią egzekucyjnego ruchu reformy władzy, postępu nie będzie, a nasza energia zostanie roztrwoniona przez sieci nieformalnych układów, sprzeczności blokujących się grupowych interesów, zewnętrznych aktorów, administracyjny bezwład i klientelistyczne zależności.

Po trzecie, nie da się już rozważać dalszego rozwoju Polski w oderwaniu od strumienia zdarzeń, którym podąża Europa, a szczególnie UE. A jest to kierunek zmierzający do technokratycznej centralizacji w imię konkurencyjności ze światowymi potęgami i ograniczający systemowo możliwość dokonywania własnych wyborów rozwojowych przez państwa członkowskie, przede wszystkim te zbyt słabe, by się obronić. Jeśli więc nie potrafimy stworzyć nieodzownych instrumentów oddziaływania na ten strumień zdarzeń w Unii, to pozostanie nam tylko opcja znalezienia dla siebie lub przyjęcia jako zaoferowanej funkcjonalnej niszy w systemie, w której będziemy mogli dalej egzystować.

Ducha nie należy gasić. Entuzjazm trzeba podtrzymywać, ale też nie wolno oszukiwać samych siebie. Rozwój Polski? Bardzo proszę, ale porozmawiajmy o nim jak dorośli. Inaczej żadnego następnego cywilizacyjnego skoku nie będzie – przynajmniej za naszego życia.

Marek A. Cichocki

Filozof, politolog, germanista, profesor Collegium Civitas w Warszawie, autor podcastu „Niemcy w ruinie?”.

Jednym z najciekawszych i budzących u wielu nadzieje skutków po ośmiu latach rządów prawicy w Polsce jest rozbudzenie prorozwojowych aspiracji sporej części polskiego społeczeństwa. To zjawisko jest faktycznie interesujące nie tylko ze względu na swoją skalę i siłę, ale przede wszystkim dlatego, że biegnie często w poprzek utrwalanych pracowicie przez politycznych liderów sceny politycznej partyjno-plemiennych podziałów. Dlatego ludzi, którzy dziś spontanicznie stają w obronie wielkich, rozwojowych dla naszego kraju inwestycji, takich jak Centralny Port Komunikacyjny, elektrownie atomowe, port zewnętrzny w Gdyni czy port kontenerowy w Świnoujściu, a także wielu innych, znajdziemy wszędzie, niezależnie od ich partyjnych sympatii lub afiliacji. Ostatnio połączyła ich obrona naukowo-badawczego centrum Ideas NCBR zajmującego się rozwojem (i to na światowym poziomie) sztucznej inteligencji w Polsce.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich