Piotr Zaremba: Granice sąsiedzkiej cierpliwości

Kijowskie elity uparły się, żeby nas do siebie zniechęcić, lecz to nie powód, aby działać pod dyktando rzekomych realistów przedstawiających nam apokaliptyczne zagrożenia związane z ukraińskim narodem.

Publikacja: 06.09.2024 17:00

W debacie publicznej w Polsce wciąż wracają argumenty współgrające z propagandą Kremla. Na zdjęciu d

W debacie publicznej w Polsce wciąż wracają argumenty współgrające z propagandą Kremla. Na zdjęciu demonstracja proputinowskiego ruchu Rodacy Kamraci w Warszawie, 21 stycznia 2023 r.

Foto: Oleg Marusic/REPORTER

Okładkowy tytuł jednego z sierpniowych wydań tygodnika „Do Rzeczy” brzmi „Ukrainizacja Polski”. Przed tym, jak twierdzi redakcja, groźnym procesem przestrzega Konfederacja, przede wszystkim jej skrajne skrzydło spod znaku europosła Grzegorza Brauna.

Jeszcze bardziej znamienna jest osoba autora tego tekstu. To Marcin Skalski. Według Niezależnej.pl ten dorywczy komentator prawicowych portali udzielał wiele razy wywiadów rosyjskim mediom, współpracował z takimi prorosyjskimi formacjami, jak Zmiana czy Falanga, jeździł do Rosji wspólnie z Januszem Korwin-Mikkem wspierać politykę Putina, a w Polsce uczestniczył w antyamerykańskich demonstracjach.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Pałac prezydencki kusi Donalda Tuska

Realizm i „onuce”

W tym tygodniku deklarowany polityczny „realizm”, wyrażający się w apelach o ograniczenie pomocy dla Ukrainy, był i jest domeną dwóch osób: naczelnego Pawła Lisickiego oraz Łukasza Warzechy. Ten ostatni w jeszcze wcześniejszym numerze uczynił wzorcem dla polskich polityków Viktora Orbána. W kolejnym „podliczał koszty” pomocy Polski dla Kijowa. Lisicki i Warzecha wiele razy skarżyli się, że ich poglądy sprowadzają na nich oskarżenia o prorosyjskość. – Nie jesteśmy „rosyjskimi onucami” – brzmiało ich przesłanie. Jak to się jednak stało, że taki tekst został zlecony czy przyjęty od autentycznej „onucy”?

Gdyby nawet przyjąć, że przestrogi przed związkami z Ukrainą są racjonalne, wybór takiego autora do ich propagowania raczej nie wzmacnia ich wiarygodności. Zarazem obaj apostołowie „realizmu” mogliby się zastanowić, dlaczego to reprezentant niszowego, prorosyjskiego lobby politycznego jest zainteresowany pogłębieniem rozdźwięku między Polakami i Ukraińcami. Rozdźwięku, który ma wiele przyczyn i przejawów, ale jest orężem w rosyjskiej wojnie psychologicznej przeciw wrogom Putina.

Tekst Skalskiego został przyrządzony jako chłodna analiza (choć pod alarmującym tytułem). Autor starał się dowieść, że Ukraińcy są zagrożeniem dla polskiej tożsamości. Przypisał im skrajnie odmienny od Polaków stosunek do historii i twierdził, że ich integracja z polską większością nie jest możliwa. Zarazem apostoł zbliżenia do Kremla, który atakował w agencji TASS „rusofobię” polskich elit, delektował się wynikającymi z sondaży przejawami wzajemnego stygnięcia stosunków. To przejawy realnego procesu, do którego można jednak podejść na różne sposoby: nie tylko nie przyspieszać, ale i próbować hamować.

Warto tu przypomnieć oczywistości. Obecność Ukraińców w Polsce przed rokiem 2022 była błogosławieństwem dla polskiej gospodarki, nie rodziła większych dylematów społecznych czy kulturowych. Z kolei przyjęcie masowego napływu uchodźców, przede wszystkim kobiet z dziećmi, po agresji Putina to naturalna konsekwencja obowiązku moralnego każdego cywilizowanego państwa z tej części Europy. Nawet Orbán tego spontanicznego procesu nie powstrzymywał, chociaż teraz po dwóch latach próbuje odwrócić jego skutki żądaniem, aby przybysze wykazywali, że są z terenów realnych działań wojennych. Żądaniem dwuznacznym, bo przecież nawet na zachodnią Ukrainę spadają rosyjskie pociski.

Uwaga kolejna jest taka, że konkluzja „Polska staje się państwem dwunarodowym” nie przesądza do końca o konsekwencjach. Możliwy jest przecież zarówno powrót znacznej części przybyszów do swojej ojczyzny, jak i integracja, zwłaszcza najmłodszych, z polską większością. Czy w tym drugim przypadku grozi to naszej tożsamości? Może tak, może nie. Znacznie większe zagrożenie wiąże się moim zdaniem z kosmopolitycznym podejściem części ekipy Donalda Tuska.

Po moim osiedlu w Warszawie biega, jeździ na rowerach czy hulajnogach ukraińska dzieciarnia. Czy to istotnie koń trojański? Skalski przekonuje, że Ukraińcy nie dadzą sobie odebrać kultu Stepana Bandery. No dobrze, ale czy akurat ci obecni w Polsce są jego szczególnymi nosicielami? I czym to zagraża Polakom?

Kłopotliwy obowiązek szkolny

Tekst w „Do Rzeczy” poza złowróżbnym biciem w bębny nie zawiera recept. Możliwe, że warto wyprzedzać pewne procesy. Tylko chciałbym się dowiedzieć, co proponujecie, państwo nacjonaliści, kiedy każecie nam się niepokoić. Nie uważam, jak dogmatyczni lewicowcy, aby dyskusja o cechach przybyszów, o ich kulturze i obyczajach, o konsekwencjach ich napływu była przejawem rasizmu czy fanatyzmu. Ale na razie przestrogi brzmią ogólnikowo, więc jałowo. Mam wrażenie, że chodzi o samo budzenie lęków u Polaków, korzystne dla Putina, a nie o załatwienie czegokolwiek.

Mamy przykłady najróżniejszych dylematów. Skalski podchwytuje najnowszy: decyzję obecnego rządu o objęciu wszystkich ukraińskich dzieci obowiązkiem szkolnym. Rzecz dotyczy ich mniejszości. Podobno 145 tys. już zostało wchłoniętych przez system edukacyjny. Chodzi o pozostałe 45 tys. – albo korzystających ze zdalnej edukacji ukraińskiej, albo pozostających w ogóle poza edukacją.

Autor przestrogi przed „ukrainizacją” atakuje wiceminister edukacji Joannę Muchę z Polski 2050 za to, że obiecuje tym dzieciom zachowanie ich narodowej tożsamości. Jego zdaniem robi to według „wytycznych” ukraińskiego ambasadora Wasyla Zwarycza, który mówił o tej tożsamości w wywiadzie z maja 2024 r. Tylko czego chce sam Skalski? Pozostawienia tych dzieci poza systemem? Czy ich konsekwentnego spolszczania, możliwe, że wbrew rodzicom?

Tu każda odpowiedź wydaje mi się ułomna i zdradliwa. Przypomnę jednak, że całkiem niedawno przeciw domknięciu obowiązku szkolnego dla wszystkich dzieci z Ukrainy występowały środowiska niezwiązane z obozem „realistów”. Wiceprezydent Warszawy Renata Kaznowska w lipcu ostrzegała, że jednym z największych wyzwań są bariery językowe. – Ukraińskie dzieci, które nie znają polskiego, mogą mieć trudności w zrozumieniu lekcji, komunikowaniu się z nauczycielami i rówieśnikami oraz w pełnym uczestniczeniu w życiu szkolnym – mówiła „Rzeczpospolitej”.

A dyrektorce podstawówki z Krakowa Jolancie Gajęckiej nie podoba się m.in. element przymusu: posłanie dziecka do szkoły ma być powiązane z dopuszczeniem rodziny do świadczenia 800+. „Te dzieci nie potrzebują polskiej szkoły” – przekonywała w sierpniu w „Gazecie Wyborczej”. „Potrzebują miejsca do wykrzyczenia własnych emocji”.

Ta wypowiedź chyba pasuje bardziej do sytuacji z 2022 r. niż do obecnej. Można zrozumieć, że MEN poczuwa się do odpowiedzialności za dzieci, które nie są polskimi obywatelami, że nie chce dopuścić, aby traciły kolejne lata życia. Gajęcka przedstawiła tak naprawdę kontrpropozycję: tworzenia na koszt polskiego państwa sieci szkół ukraińskich, mimo że to zapewne niemożliwe choćby z powodów finansowych. Poprzedni minister edukacji Przemysław Czarnek uważał, że nie ma prawa do takich decyzji. I pewnie z przyczyn ideowych nie palił się do tworzenia takich autonomicznych od państwa struktur.

Rząd nowej koalicji próbuje godzić różne wartości. Tymczasem diabeł tkwi w szczegółach, czyli w programach szkolnych, szczególnie języka, historii i literatury. Czy możliwa jest szkoła dla ukraińskiej części uczniów dwujęzyczna i niejako „dwukulturowa”? Zapewne nie wszędzie. Czy należałoby do tego dążyć? Spora część rodziców (częściej matek) tych dzieci pracuje w Polsce, więc też płaci tu podatki. Poza wszelkimi trudnościami organizacyjnymi wraca pytanie o trwałość tych rozwiązań. Czy mamy do czynienia z rodzinami, które zamierzają się trwale urządzić w Polsce, czy z tymczasowymi mieszkańcami? One same tego nie wiedzą. Z tej perspektywy każde rozwiązanie może się wydawać nieadekwatne.

Czytaj więcej

Donald Trump – fałszywy faszysta czy produkt demokracji?

Będzie więcej konfliktów?

Zarazem zwiększenie obecności ukraińskich dzieci w polskich szkołach będzie pewnie zarzewiem konfliktów. Już ogłoszono, że przy polskim niżu demograficznym trzeba jednak powiększać klasy. Obecność w przeładowanych salach lekcyjnych uczniów słabo znających polski i mających rozmaite zaległości będzie pewnie tu i ówdzie zaniżać poziom nauczania. Spodziewać się można wszystkiego, łącznie ze szkolnymi bójkami, zdarzały się one zresztą już wcześniej. Pytanie, czy przyjmować wieści o nich z ponurą satysfakcją, czy zabiegać o studzenie nastrojów.

Z pewnością nie będzie tej drugiej ewentualności wybierać Konfederacja (która głosowała przeciw objęciu ukraińskich przybyszów pełną opieką socjalną) ani redaktor Warzecha, szukający od początku z wypiekami na twarzy dowodów na „uprzywilejowanie” Ukraińców, przyjmowanych jakoby poza kolejką w placówkach służby zdrowia. Podczas ostatnich kampanii wyborczych widać było symptomy ostrożnego korzystania z antyukraińskiej narracji przez Zjednoczoną Prawicę, a czasem i przez pewne elementy obecnie rządzącej koalicji. Marcin Skalski tym bardziej będzie alarmować, że Polacy tracą kontrolę nad swoim krajem. Pytanie, czy robi to jako polski patriota, czy rosyjski emisariusz.

Na razie pisze, prawdziwie, że opinia Polaków o Ukraińcach i Ukraińców o Polakach nieco się pogarsza. Skądinąd nie pogarsza się drastycznie: według Centrum Mieroszewskiego myśli o nas źle już nie 1 proc. obywateli Ukrainy, jak na początku wojny, lecz 9 proc. Dotyczy to ludzi mieszkających w Ukrainie, a nie u nas. To jednak wystarczy, aby gromko ogłaszać w „Do Rzeczy” konflikt etniczny.

Nie twierdzę, że jest on nierealny. Miodowy miesiąc się skończył, możliwe, że będziemy na siebie patrzeć coraz bardziej podejrzliwie. Czy każda przewina Ukraińca w Polsce będzie traktowana jako dowód winy całego narodu? Redaktor Warzecha już łowi takie przypadki. Ale i każdy przypadek przemocy wobec kogoś z Ukrainy może być traktowany z narastającym rozżaleniem. Pytanie tylko, czy nie mamy tu do czynienia z samospełniającą się przepowiednią.

Skalski narzeka, że Ukraińcy zyskali także dopłaty do kredytów mieszkaniowych, że kupują coraz bardziej masowo nieruchomości w Polsce, że coraz częściej starają się tu o obywatelstwo (5200 przypadków w roku 2022). Ja bym się tego obawiał na miejscu władz coraz bardziej rozpaczliwie walczącej Ukrainy. Grozi to wyssaniem ludzkich rezerw w obliczu pogłębiających się trudności. Mamy do czynienia z krajem skrwawionym, zrujnowanym, który ktoś kiedyś będzie musiał odbudować.

Czy jednak to zasadniczo zła wiadomość dla samej Polski, w której rodzi się coraz mniej dzieci, a której zarazem grozi wpychanie jej przez Unię Europejską imigrantów znacznie odleglejszych kulturowo i niemających tak przekonującego uzasadnienia dla swojej emigracji jak ludzie z Ukrainy? Póki nie zobaczę rzeczywistych i dużych patologii, rozpychania się ukraińskich migrantów łokciami nie u siebie, odpowiem, że to zjawisko co najmniej neutralne, jeśli nie pozytywne. Nawet jeśli drażni mnie to, że dostawca z KFC nie posługuje się dobrze moim językiem. Obyśmy mieli tylko takie kłopoty.

Koniec politycznej miłości

Naturalnie na procesy społeczne nakładają się problemy polityczne. Tu czas miłości z roku 2022 skończył się szczególnie widowiskowo. Przypomnę nawet propozycję polsko-ukraińskiej unii czy konfederacji podsuwanej choćby przez byłego ambasadora Marka Nowakowskiego i krążącej gdzieś pośród różnych odłamów inteligencji. Dziś brzmi ona jak żart z kosmosu.

Serdeczna przyjaźń pisowskiego obozu z Wołodymyrem Zełenskim i jego ekipą należy do historii. Najmocniej do wykopania przepaści przyczynił się konflikt o bezcłowe wpuszczanie do Polski ukraińskich produktów rolnych, tańszych, bo produkowanych w wielkich majątkach zależących do zagranicznych korporacji. Nałożył się on na polską kampanię wyborczą. To w jego następstwie Zełenski zaatakował polski rząd na forum ONZ jako wspomagający Putina. Jego rozżalenie było przyjmowane ze zrozumieniem przez niektórych Polaków, choćby przez byłego szefa MSZ w rządzie Morawieckiego Jacka Czaputowicza, który użył wobec swojego dawnego obozu formułki „logika hieny”.

W tym samym wystąpieniu w ONZ prezydent Ukrainy poparł aspiracje Berlina do stałej obecności w Radzie Bezpieczeństwa. Można było w tym dostrzec zbliżenie Ukrainy z Niemcami kosztem relacji z Polską. Był to ze strony Kijowa krok ryzykowny, zważywszy na początkową wstrzemięźliwość niemieckiego rządu we wspieraniu Ukrainy. I na niegasnące nadzieje w Berlinie, że dobre relacje z Rosją kiedyś wrócą.

Można też było mieć inne wrażenie: że Zełenski w roku 2023 postawił bardziej na liberalno-lewicową opozycję w Polsce niż na ekipę Kaczyńskiego i Morawieckiego, choć to oni pielgrzymowali do niego na początku wojny i oni obsypali go wojskową pomocą. Czy tak było ze względu na związki Donalda Tuska z Niemcami? A może na większą bliskość ideologiczną?

Ale ich wzajemne relacje także nie były jednoznaczne. Podczas kampanii parlamentarnej w roku 2023 politycy Koalicji Obywatelskiej oskarżali PiS, że nie umie się dogadać z Kijowem w sprawie wwożenia ukraińskiej żywności do Polski. Ale pozyskany na listy wyborcze KO dawny zagończyk Michał Kołodziejczak wzywał, aby twardo bronić interesów polskiego rolnictwa. I Tusk także jemu czasem przytakiwał.

Innym powodem narastającego napięcia między polską prawicą i ukraińskim rządem był problem zbadania i przeprosin za masową masakrę Polaków na Wołyniu w 1943 r. Zdawać by się mogło, że wojna będzie sprzyjać załatwieniu tej sprawy. A jednak prezydent Ukrainy konsekwentnie unikał tematu. Co więcej, polski IPN nie był w stanie uzyskać zgody władz ukraińskich na ekshumację tysięcy pomordowanych Polaków. To zaowocowało rozchodzeniem się dróg nawet najbardziej życzliwego ukraińskiej sprawie prezydenta Dudy z Zełenskim. Niezałatwiony temat Wołynia to dogodny argument w rękach polityków Konfederacji czy „realistów” z „Do Rzeczy”, nie mówiąc o rusofilskich portalach. Warzecha nieustannie triumfował w ostatnich latach, że Polska pomaga jak może, a nie dostaje nic w zamian.

Obóz Tuska jeszcze w roku 2014 nie chciał nazywać mordów wołyńskich „ludobójstwem”. Po agresji Putina w 2022 r. też unikał tego tematu. Teraz jednak ta kwestia poddała obie strony – władze Ukrainy i centrolewicowy polski rząd – swoistemu testowi.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Związki partnerskie, czyli państwo dla egoistów

Nonszalancja Dmytra Kułeby, wist Donalda Tuska

Szef ukraińskiego MSZ Dmytro Kułeba został spytany przez młodą Polkę na Campusie Polska Przyszłości o perspektywę załatwienia tematu Wołynia, a zwłaszcza ekshumacji polskich ofiar. Do praktycznej kwestii w ogóle się nie odniósł. Rzeź wołyńską zestawił z powojenną akcją „Wisła”. Zamordowanie, często okrutne, kilkudziesięciu tysięcy ludzi jest porównywane z wysiedleniami ludności ukraińskiej z terenów wschodniej Polski. Na dokładkę wysiedlać ich miano z „ziem ukraińskich”. Co zinterpretowano jako uznanie przez ministra za „ukraińskie” takich regionów, jak Podkarpacie, Małopolska czy Lubelszczyzna.

Z tego ostatniego Kułeba się wytłumaczył. Chodziło mu o ziemie „zamieszkane przez Ukraińców”. Ale z reszty wycofywać się nie zamierza, choć przecież mordów wołyńskich dopuścili się ludzie uważani do dziś za patriotów i reprezentantów narodu ukraińskiego, akcję „Wisła” zaś przeprowadziła niesuwerenna władza komunistyczna. Zrównanie jednego z drugim to przykład bezczelnego relatywizmu historycznego. Uderzał też lekceważący ton ukraińskiego polityka wzywającego: „Zostawmy historię historykom”. A przecież wydawało się, że wypowiedzi Rusłana Stefanczuka, przewodniczącego ukraińskiego parlamentu, z lata 2023 r. otwierają przynajmniej drogę do poważnego traktowania tematu przez elity tamtego państwa.

Siedzący obok Kułeby na Campusie Radosław Sikorski nie potrafił się zachować, ba, kiwał głową. Możliwe, że nie znał stanowiska swojego obozu, więc wolał się nie wychylać. A przecież o elegancką polemikę ministra z ministrem aż się prosiło.

Niespodziankę zafundował nam za to Tusk. „Ukraina nie będzie członkiem UE bez polskiej zgody” – podkreślił premier, dodając, że musi ona spełniać nie tylko standardy prawne czy handlowe, ale również te związane z polityczną kulturą i historycznym pojednaniem. Apelował o oparcie wzajemnych relacji na prawdzie. Nawet jeśli wyczytał swoją reakcję z sumy badań polskiej opinii publicznej, tym razem miał rację. Nie wszyscy politycy tej koalicji tak reagują. „Jeśli zapytacie mnie, czy Ukraina powinna być członkiem UE… Powinna. Ale nadal będziemy mieć pewne nieporozumienia między nami a Ukraińcami w sprawie Wołynia, w sprawie naszej historii. Będziemy je tam mieć i będziemy je omawiać w przyszłości, ale w bezpiecznym ekosystemie Unii” – powiedział na konferencji w Pradze marszałek Sejmu i lider Polski 2050 Szymon Hołownia.

Czy jestem pewien determinacji Tuska w tej sprawie? Możliwe, że ten rząd przymierza się, za swoim niemieckim starszym bratem, do większej wstrzemięźliwości we wspieraniu Ukrainy. Takie sygnały znowu się nasilają. W tej sytuacji nieporozumienia z nią na tle historycznym byłyby bardziej zrozumiałe. Ale nawet jeśli to jest drugie dno, obecna linia jest generalnie słuszna. Można bowiem odnieść wrażenie, że nonszalancja Kułeby (gdy zamykaliśmy to wydanie, złożył dymisję, ale wraz z wieloma innymi ministrami, i zdaje się bez związku z tą sprawą) opierała się na przekonaniu, że Polska jest skazana na bezwarunkową wierność.

Przez ponad dwa lata wojny konsekwentnie apelowałem, aby mielizny fundamentalnego sporu historycznego, w którym Polska ma rację, nie szkodziły sprawie wspólnego frontu przeciw rosyjskiemu zagrożeniu. Nadal uważam tę sprawę za nadrzędną. Ale skoro Ukraińcy nie są w stanie zmusić się do choćby dyplomatyzowania w kwestii historycznych rozliczeń, polska ustępliwość musi mieć swoje granice.

„Realiści” spod sztandarów Konfederacji i ich medialni sprzymierzeńcy nie mają racji. Osłabienie ukraińskiego oporu, doprowadzenie do upokarzających Kijów negocjacji, w których powtórzono by scenariusz haniebnej konferencji monachijskiej z 1938 r., nie może być celem Polski, nawet jeśli jest celem Pawła Lisickiego (wykłada go w swoich wstępniakach) czy Grzegorza Brauna. Twierdzenie, że po pokonaniu Ukrainy przyjdzie czas na agresję przeciw Polsce, to oczywiście tabloidalne uproszczenie, ale takie nowe Monachium spełniałoby skryte marzenia Berlina i Paryża – o nowym dealu z rosyjskim dyktatorem. W jego ramach Moskwa dostałaby setki okazji, żeby Polsce szkodzić. To o takim obrocie sprawy i o takich sprzymierzeńcach marzycie, panowie „konserwatyści”?

Prawda, scenariusz innego końca wojny nie jest dziś klarowny. Na dokładkę ukraińskie elity uparły się, żeby nas do siebie zniechęcić. To jednak nie powód, aby działać pod dyktando rosyjskich agentów wpływu przedstawiających nam apokaliptyczne zagrożenia związane z ukraińskim narodem. Zachęca się nas do działania w gorączce, w malignie. Na tym ma polegać „realizm”. Nie dajmy się zwieść!

Okładkowy tytuł jednego z sierpniowych wydań tygodnika „Do Rzeczy” brzmi „Ukrainizacja Polski”. Przed tym, jak twierdzi redakcja, groźnym procesem przestrzega Konfederacja, przede wszystkim jej skrajne skrzydło spod znaku europosła Grzegorza Brauna.

Jeszcze bardziej znamienna jest osoba autora tego tekstu. To Marcin Skalski. Według Niezależnej.pl ten dorywczy komentator prawicowych portali udzielał wiele razy wywiadów rosyjskim mediom, współpracował z takimi prorosyjskimi formacjami, jak Zmiana czy Falanga, jeździł do Rosji wspólnie z Januszem Korwin-Mikkem wspierać politykę Putina, a w Polsce uczestniczył w antyamerykańskich demonstracjach.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi