Dlaczego bronić liberalizmu

Umieć żyć razem pod jednym dachem – w 35. roku istnienia III RP wydaje się to cholernie ambitnym wyzwaniem.

Publikacja: 16.08.2024 17:00

Dlaczego bronić liberalizmu

Foto: Photobank/AdobeStock

Do 3 września 1939 r. na łamach „Wiadomości Literackich” Antoni Słonimski publikował legendarne felietony. W „Kronikach tygodniowych” chłostał autorytarny kurs władz II RP, sanacyjne kołtuństwo oraz stronników polskiej odmiany faszyzmu. W ciągu dwóch dekad pisarz liberał opanował do perfekcji gry z cenzorami, mruganie okiem do czytelników, prezentowanie punktu widzenia „rozsądnego człowieka”.

Te znakomite teksty można byłoby potraktować jako zabytek i słodko-gorzkie pożegnanie starego świata. Gdyby nie pewien drobiazg. Otóż w połowie lat 30. pisarz – nie bez zdziwienia – skonstatował, że Warszawa, pomimo wszystkich wad, to oaza pomiędzy hitlerowskimi Niemcami a stalinowską Rosją. Za zachodnią granicą totalitaryzm III Rzeszy się rozkręcał. Za wschodnią granicą szalał wielki terror. Do Warszawy docierały wiadomości o procesach pokazowych, w których starzy komuniści przyznawali się do niemożliwych do popełnienia zbrodni. Konkurenci polityczni i przypadkowi ludzie tysiącami lądowali w gułagu, oczywiście, jeśli nie zostali wcześniej zamordowani.

Słonimski nie miał zamiaru usprawiedliwiać ofiar zamachu majowego, hańby Brześcia i Berezy czy antysemityzmu i, szerzej, głupoty prześladowania mniejszości w kraju wielu narodów. Te zbrodnie, naruszenia wolności oraz zwykłe łajdactwa II RP domagały się na pewno nie taryfy ulgowej, ile jakiejś innej miary, przynajmniej w porównaniu z masowymi mordami sąsiednich totalitaryzmów. Nawet fakt, że felietonista był w stanie aż do wybuchu II wojny światowej publikować zjadliwe dla władzy teksty w Polsce, miał swoją wymowę. Już w marcu 1937 r. analizował fakty z ostatnich lat i miesięcy, by trzeźwo stwierdzić, że pod propagandowymi różnicami ZSRR i III Rzeszy „coraz wyraźniejszymi nićmi szyje się porozumienie sowiecko-niemieckie”. I wtedy mógł opublikować w „Wiadomościach Literackich” następujące zdanie o tym, że w porównaniu z krwawymi „państwami totalnymi” Hitlera i Stalina po prostu: „powietrze, którym człowiek oddycha w państwach demokratycznych, zdrowsze jest dla psychiki ludzkiej”. Krótko mówiąc, Polska przedwojenna nie była idealna, ale była inna od potężnych sąsiadów.

Czytaj więcej

Jarosław Kuisz: Należy upaństwowić media społecznościowe

Nowe czasy, stare zobowiązania

Inne czasy, inne społeczeństwo. A jednak wracam do tamtego zamyślania się liberała Słonimskiego nad kulawą polską wolnością lat 30. Niemal 100 lat później można potraktować tamten epizod intelektualny jak zobowiązanie czy co najmniej zachętę do baczniejszego zwracania uwagi na konkrety w rodzimych sporach politycznych, do wychodzenia poza abstrakcje i wielkie kwantyfikatory. W debacie „liberalizm kontra antyliberalizm” zużyte argumenty przedstawia się jak świeże produkty umysłu. Ich import budzi zakłopotanie – w konfrontacji z lokalnymi faktami.

Oto w czasach ewidentnej „demokratycznej recesji”, jak pisał Larry Diamond, akurat w Polsce jesienią 2023 r. – pomimo wszystkich ohydnych ekscesów politycznych przed i w kampanii wyborczej – doszło do zmiany władzy. Niemal 75-proc. frekwencja przy urnach była historycznie rekordowa. Wolą większości było podziękowanie rządzącym od ośmiu lat. Tymczasem nadal szerokim frontem płyną do nas stare idee i pomysły z krajów, które nie miały narodowego populizmu 2.0 przez kilka lat u władzy i nie mają pojęcia, jak to zmienia instytucje państwa oraz dynamikę polityczną.

Właśnie dlatego, gdy mam odpowiedzieć na pytanie, dlaczego warto bronić liberalizmu w XXI wieku, chciałbym je osadzić w węższym kontekście. I zaczynam od podkreślenia pewnej polskiej specyfiki na tle historii. To zabieg ryzykowny, nieprosty i narażony na hejt ze strony bardziej alarmistycznie nastawionych rodaków. Niemniej, jak się wydaje, w sporach o liberalizm nad Wisłą warto pozostawić z boku miłość do owych abstrakcji i wielkich kwantyfikatorów.

Po pierwsze, zza bitewnego kurzu nie widać rzeczywistości, w której Polska wyłamała się z szeregu państw, takich jak Węgry czy Turcja. Nie oznacza to braku zagrożeń dla wolności. Niemniej byłoby szaleństwem zza biurka nie widzieć faktów. Do tej pory nasz kraj znajdował się w jednym szeregu z Budapesztem i Ankarą. Na szczęście znów okazało się, że w Warszawie coś może pójść swoim torem, inaczej. Zatem na globalne spory „liberalizm kontra antyliberalizm” należy nałożyć lokalny filtr. Zapytać i zrozumieć, dlaczego w 2023 r. możliwe było przejęcie władzy przez opozycję. Wiele książek intelektualistów zachodnich, przy wszystkich ich zaletach, wciąż uderza tymczasem w łatwe, kasandryczne tony. Uzasadniony skądinąd strach przed Donaldem Trumpem, Björnem Höckem z AfD czy Marine Le Pen intelektualnie rozciąga się na całą planetę.

I tu, po drugie, całe pisanie o „liberałach”, „konserwatystach” czy „lewakach” w gruncie rzeczy jest śmiertelnie nudne intelektualnie. Zejdźmy na nasze podwórko. Zawodowo przeglądam polskie tygodniki od prawa do lewa. Pisanie źle o „onych”, oczywiście politycznie funkcjonalne, często przekracza wszelkie miary rozsądku. W 99 proc. przypadków krytykuje się poglądy „tamtych” hurtem. To obszar pseudorefleksji, z którego cichaczem wyeliminowano odpowiedzialność indywidualną za słowo. W sferze myślowej polemiści ograniczają się, napiszmy to wprost, do czegoś, co od Oświecenia rugowano z prawa karnego, czyli do odpowiedzialności zbiorowej. Wiesza się psy na „liberałach”, „konserwatystach” czy „lewakach”.

W ilu publicystycznych wypowiedziach antyliberalnych, antylewicowych czy antykonserwatywnych nie ma żadnego kontekstu, żadnej zacytowanej książki. A o uczciwym wskazaniu różnic pomiędzy ludźmi przyznającymi się do danej ideologii w ogóle nie ma co wspominać. Tymczasem pomiędzy samymi liberałami, lewicowcami czy konserwatystami różnice przekonań bywają fundamentalne.

Szpilkami w liberała

I tu wracam do pytania o obronę liberalizmu – często nie wiadomo czego i przed czym bronić. Albowiem obiegowo chodzi o atak na jakąś monstrualną karykaturę, o brzydką laleczkę do nakłuwania szpilkami, zresztą uszytą przez przeciwników. Zwierzę niewystępujące w przyrodzie. Przykład? Proszę bardzo, w pierwszej kolejności warto wymienić rzekome przekonania Francisa Fukuyamy z czasów upadku komunizmu. Otóż rzesza jego polskich „recenzentów” ze świata polityki czy intelektu do dziś uważa, że w jego słynnej książce tytułowy „Koniec historii” oznaczać miałby coś tak głupiego, jak koniec… jakichkolwiek wydarzeń. I piszą tak ludzie gruntownie wyedukowani.

Nie przyjdzie im do głowy, że filozof polityki z Princeton nie mógłby wypisywać aż takich andronów. Od trzech dekad skacze się po Fukuyamie ewidentnie bez odświeżenia lektury, bez polemiki z filozoficznymi tezami o fazach rozwoju ustrojów w dziejach człowieka.

Cały ten zabieg służy, rzecz jasna, „biciu liberałów”. Tymczasem książka, jako że oparta na lekturze klasyków idealizmu niemieckiego, w ogóle nie jest w oczywisty sposób liberalna, chociaż autor uważany jest za apologetę tej wersji demokracji. Na pewno z perspektywy dekad krytyka dzieła Fukuyamy może być ciekawa i pouczająca. Akurat tutaj mamy poważny dorobek światowy. Jednak nadwiślańscy adwersarze nie zadają sobie nawet trudu sięgnięcia po książki przetłumaczone.

A co dopiero mówić o przeczytaniu późniejszych prac Fukuyamy o odcieniu bardziej konserwatywnym? Do jakiego rozstroju intelektualnego mogłoby dojść po przeczytaniu jego artykułów z bardziej zachowawczych czasopism czy z książki „Tożsamość. Współczesna polityka tożsamościowa i walka o uznanie”? Przeciwnicy liberalizmu musieliby się choćby przez chwilę uczciwie zastanowić nad ewolucją autora (w której odbija się ewolucja w stronę innego nurtu liberalizmu w ostatnich dekadach, o czym za chwilę). A na to przy okładaniu się kłonicami nie ma czasu.

Resortowe dzieci

I znów ciekawsze w tym sporze jest to, co zdecydowanie mniej abstrakcyjne. Być może tkwi coś poważniejszego w owym usilnym atakowaniu liberalizmu – aż tak powierzchownie. Otóż wielu jastrzębi na polskiej prawicy w młodości deklarowało się jako radykalni liberałowie, i to od lat 80. XX wieku. Ubawię państwa, ale wśród radykalnych liberałów był m.in. choćby zmarły niedawno historyk Jerzy Targalski (1951–2021). Barwna postać, współautor cyklu „Resortowe dzieci”, miłośnik kotów i filar Telewizji Republika. Rządowi PiS lat 2015–2023 to była postać bliska. „Polska straciła wielki umysł”, powiedział na pogrzebie intelektualisty ówczesny premier Mateusz Morawiecki.

We współredagowanym przez Targalskiego czasopiśmie drugiego obiegu „Niepodległość” trudno było przelicytować pochwały dla ideologii Friedricha Augusta von Hayeka i Miltona Friedmana. Nie lubię pustosłowia, więc podzielę się cytatem. W 1984 r. polskim czytelnikom odpowiadano na pytanie: „Dlaczego liberalizm powinien być bliski wszystkim, którzy uznają zasadę wolności człowieka za najważniejszą wartość?”. Następnie w czasopiśmie programowo poświęconym odzyskaniu niepodległości wykładano akapit po akapicie pochwałę wolności indywidualnej. Przykłady z drugiego obiegu można mnożyć.

Po latach przychodzi zdziwienie, że nigdy nie powstała książka „Resortowe dzieci: liberałowie”. Zresztą zobaczymy, co czas przyniesie. Na radykalnej prawicy wielu innych eksliberałów wciąż miewa się szczęśliwie dobrze, o liberalnej przeszłości jednak nie chce wspominać ani rozmyślać. Zaświadcza ona nie tylko o dawnym przywiązaniu do poglądów, które przestały smakować. Ona ilustruje także prawdę o tym, że brano udział w ich propagowaniu, na dodatek metodą „kopiuj-wklej”.

Warto pochylić się na tym fenomenem wyparcia własnej przeszłości, tym bardziej że po 1989 r. choćby część prawicy narodowej zbudowała tożsamość na wypominaniu przeciwnikom członkostwa w PZPR (także w ramach nieznanego genetyce konceptu „resortowych dzieci”). Czyniono to zresztą skrajnie selektywnie. Nie w tym rzecz. Ostatecznie można zmienić poglądy, choćby wraz ze zdobytym doświadczeniem, wiekiem czy zmianą okoliczności społeczno-politycznych.

Jednak wówczas minimalna uczciwość wobec przeciwnika ideowego wymagałaby otwartego uznania, że każdy ma prawo do namysłu nad tożsamością, ewoluowania politycznego i niuansu w polemice. W teorii – mogłoby wówczas dojść do minimalnego chociaż obniżenia temperatury polskiego sporu. I nie wiadomo, co wówczas pozostałoby z do cna antyliberalnego, rozkosznie antynaukowego konceptu „resortowych dzieci”. W pakietowej wymianie ciosów na taki Wersal miejsca jednak nie ma i nie będzie.

Skoro jednak tak się rzeczy mają, warto postawić pytanie, czy niektórym z naszych polityków i intelektualistów nie chodzi po prostu o radykalizm postawy publicznej. Ideologiczny puder nakłada się zależnie od okoliczności. Najpierw będzie się np. radykalnym lewicowcem, później radykalnym liberałem, wreszcie radykalnym narodowcem. A może odwrotnie. Tak czy inaczej, w latach 2015–2023 odnosiłem wrażenie, że nie powinno się mówić np. o radykalnej prawicy, ale o uprawicowionym radykalizmie (wiem, brzmi to koszmarnie).

Do skłonności do mocnych słów i czynów dobiera się ideologię. Znów weźmy przykład. Gdyby wypominać skłonność do liberalizmu gospodarczego w biografii polityków, w „czarnej księdze” znalazłby się nie tylko Morawiecki, ale także Jarosław Kaczyński. W latach 90. domagał się przyśpieszenia prywatyzacji. W czasach bratobójczych walk z ZChN przyznawał także z rozbrajającą szczerością, iż w polskiej polityce Kościół lepiej mieć po swojej stronie. To brzmiało radykalnie instrumentalnie. I to radykalizm wydaje się w przypadku tego polityka cechą stałą, konserwatyzm zaś przygodną.

Do podobnych wniosków skłania mnie wyciekająca treść mejli czy wiadomości z komunikatorów polityków młodszego pokolenia, z których wynika, że część osób traktuje zestawy przekonań czysto instrumentalnie. A jeszcze ostatnio jeden z intelektualistów pożegnał się ze światem partyjnych stanowisk i oświadczył, że znów może wypowiadać się swobodnie. To konformizm, nie żadne przekonania. Cóż, i tak trajektorie polityczno-intelektualne z polskiego podwórka bledną przy postaci byłego liberała Viktora Orbána.

Składanie samokrytyki nie jest modne. Zbyt kojarzy się z komuną. Zatem na dzielenie włosa na czworo we własnej biografii nie ma co liczyć. Łatwiej zmienić poglądy niż ubranie i piętnować obecnych przeciwników en gros jako liberałów, libertynów, kosmopolitów, bezbożników, postkomunistów itd., choćby nie miało to żadnego sensu. Stąd wrażenie dojmującej nudy, rytualności publicznych sporów, uciekania od faktów. A przecież w świecie intelektualnym jednak rządzą inne prawa niż w świecie polityki partyjnej. W Polsce rozmaite rozliczenia byłych komunistów z uwikłaniem w „błędy i wypaczenia” przyniosły jedne z najciekawszych dokonań myślowych XX wieku. To nasz wkład w uniwersalną wiedzę o człowieku.

Czytaj więcej

Jarosław Kuisz: Polacy, czyli perfekcyjni narodowi egoiści. Co nas obchodzi Izrael, Palestyna i Ukraina?

Wyjątkowe dzieło z późnego PRL

Ów dym teraźniejszości jakoś nam przesłania ciekawe dokonania rodzimego liberalizmu. Skoro pytamy, czego bronić w liberalizmie, warto raz jeszcze przypomnieć lata 80. Wówczas próbowano w Gdańsku i Krakowie przystosować nowe idee do warunków powoli konającej Polski Ludowej. O obu środowiskach wiele napisano, szczególnie artykuły Mirosława Dzielskiego wznawia się i wspomina z pewnym sentymentem. Jednak nie wszystkie dzieła miały tyle szczęścia. Właśnie po raz pierwszy ukazuje się krajowe wydanie opus magnum Marcina Króla „Podróż romantyczna”. Filozoficzny esej wydany w 1986 r. próbuje na najwyższym poziomie rozważyć, dlaczego polskość potrzebuje liberalizmu – i dlaczego liberalizm potrzebuje polskości. To lektura fascynująca. Sąsiadują w niej ze sobą Zygmunt Krasiński, Jan Paweł II i Karl Raimund Popper.

W warunkach PRL, stanu wojennego i później rodziło się dzieło wyjątkowe, ideologiczna próba wykuwania myśli na gorąco. O żadnym wyrzucaniu przeszłości i polskiej kultury nie było mowy. Chodziło o to, jak możliwe jest zajmowanie stanowiska „ani socjalizm, ani nacjonalizm” w Polsce. Królowi wychodziła z tego rodzima – a nie importowana – propozycja liberalizmu katolickiego. Obecnie te pojęcia wydają się nie do pogodzenia. Warto zastanowić się, dlaczego kiedyś było inaczej, dlaczego spory o liberalizm były gorące intelektualnie i przykuwające uwagę, jak arcypolska „Podróż romantyczna”. Żadnej nudy.

To lata 80. w Polsce, wróćmy jednak do czasów współczesnych i szerszego kontekstu. Jak wspominałem, w ciągu 30 lat liberalizm przeszedł znamienną ewolucję. Po upadku komunizmu po całym globie rozlewały się fale demokratyzacji i wiary w prawa człowieka. Ten ambitny uniwersalizm wiązano z myślą liberalną. Tymczasem na tym pokładzie ideowym znajdowały się postacie, które wobec takich ambicji miały stosunek sceptyczny, jeśli nie krytyczny. Właśnie dlatego obecnie coraz częściej wraca się do myśli innego liberała Isaiaha Berlina. Autor „Dwóch koncepcji wolności” swoje rozważania osadzał w konkretnych kontekstach historycznych. Liberalizm widział jako sposób życia, kruche doświadczenie indywidualne i zbiorowe, które należy pielęgnować jak roślinę w ogródku danej kultury. Całe stulecia zajmowało dotarcie społeczeństwom do takiego poziomu rozwoju, aby jednostka mogła sobie powiedzieć o polityce czy obyczajach, co chce, i nie trafić za kratki. To wielkie osiągnięcie, ale arcydelikatne.

Znów dzieje Europy dostatecznie przekonują nas o nietrwałości osiągnięć ludzkich rąk. Polakom, którzy od XVIII wieku tracili państwowość raz za razem, nie trzeba o tym przypominać. Dla Berlina dziedzictwo zbiorowych osiągnięć stanowiło ważny komponent liberalizmu. W 2024 r. nie bez powodu odkurza się właśnie prace urodzonego w Rydze filozofa polityki.

2015–2023. Powrót na ziemię

Ostatnie osiem lat w Polsce przekonało mnie jednak, że tak samo jak podstaw klasycznego liberalizmu w czasach kryzysu należy bronić także klasycznego konserwatyzmu i klasycznego socjalizmu. Brewerie polityków i intelektualistów, którzy użytkowo traktowali uczciwe przekonania, widać było szczególnie w stosunku do praworządności. Znów rytualny „spór o liberalizm kontra antyliberalizm” załamuje się tutaj w zderzeniu z faktami. Wielu szczerych konserwatystów, także na łamach „Rzeczpospolitej”, ubolewało nad łamaniem tej naszej niedoskonałej konstytucji, nad ostentacyjnym niszczeniem kruchutkich standardów polskiej demokracji od 2015 r. W ich przekonaniu nawet realizacja konserwatywnej agendy nie usprawiedliwiała takiego postępowania. Zresztą w kampanii obiecywano coś dokładnie innego.

Myślę o formule Leszka Kołakowskiego, sformułowaniu: „jak być konserwatywno-liberalnym socjalistą?” („Aneks” 20, 1979 r.), które zostało zaprezentowane jako żart. Proszę sobie przypomnieć, jak ten krótki tekst jest jednak poważny. Nasz filozof prowadzi nas przecież do wniosku, że uczciwość intelektualna wiedzie nas poza kłamstwa dogmatyzmu. Dla nas, liberałów, to oznacza oczywiście całą masę współczesnych pytań o zagrożenia dla wolności jednostki, wobec których klasycy nam nie pomogą. John Stuart Mill wskazuje kierunek, ale nie udzieli odpowiedzi, jak np. dalej postępować z monopolami mediów społecznościowych, które algorytmami niszczą debatę demokratyczną. Co więcej, platformy pomagają państwom neoimperialnym w podmywaniu demokratycznego konsensusu. Rozważania na temat gwarancji wolności jednostki nie dotyczą dziś zmagań z marksizmem, ale wzięcia pod uwagę wiedzy na temat globalnego ocieplenia. Jakie stanowisko wreszcie zajmować wobec tzw. wokeizmu akademickiego, co podzieliło intelektualistów liberalnych.

To tematy wymagające ciężkiej myślowej pracy nad Wisłą, a nie rytuałów sporu, kopiowania idei i innych dróg na skróty. Podobnie jak lekcję Słonimskiego z dwudziestolecia, poważnie traktuję nasze przygody z wolnością z trzydziestolecia. Myślę, że mamy co robić i nie warto zapominać o naszej specyfice.

Nie prowadzi nas to do żadnej nowej utopii. W istocie środkowoeuropejska formuła Kołakowskiego, „jak być konserwatywno-liberalnym socjalistą”, odpowiadała liberalnemu założeniu życia pod jednym dachem. Czy to za mało ambitne? W 35. roku III RP to wydaje się w praktyce cholernie ambitne. Wymaga redukowania we własnym życiu rozchodzenia się myśli, słów i czynów.

Od razu jednak uprzedzam, jako osoba spoza świata polityki partyjnej, że to postawienie sprawy nie nadaje się wprost na program polityczny, na żadne nadchodzące wybory. Uprzedzał o tym zresztą już Kołakowski w zapomnianej puencie eseju. W finale raczej gorzkim – o tym, że na tak synkretycznej postawie nie powstanie żadna „nowa międzynarodówka”. Nie osiągnie się żadnego sukcesu wyborczego. Dlaczego? Albowiem „nie może obiecać ludziom, że będą szczęśliwi”. I tym różnią się współcześni polscy liberałowie od przedwojennych. Antoni Słonimski jeszcze w to wierzył.

Jarosław Kuisz

Redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”. Opublikował ostatnio m.in.: „The New Politics of Poland” (Manchester University Press, 2023) oraz „Posttraumatische Souveränität” (Suhrkamp, 2023).

Do 3 września 1939 r. na łamach „Wiadomości Literackich” Antoni Słonimski publikował legendarne felietony. W „Kronikach tygodniowych” chłostał autorytarny kurs władz II RP, sanacyjne kołtuństwo oraz stronników polskiej odmiany faszyzmu. W ciągu dwóch dekad pisarz liberał opanował do perfekcji gry z cenzorami, mruganie okiem do czytelników, prezentowanie punktu widzenia „rozsądnego człowieka”.

Te znakomite teksty można byłoby potraktować jako zabytek i słodko-gorzkie pożegnanie starego świata. Gdyby nie pewien drobiazg. Otóż w połowie lat 30. pisarz – nie bez zdziwienia – skonstatował, że Warszawa, pomimo wszystkich wad, to oaza pomiędzy hitlerowskimi Niemcami a stalinowską Rosją. Za zachodnią granicą totalitaryzm III Rzeszy się rozkręcał. Za wschodnią granicą szalał wielki terror. Do Warszawy docierały wiadomości o procesach pokazowych, w których starzy komuniści przyznawali się do niemożliwych do popełnienia zbrodni. Konkurenci polityczni i przypadkowi ludzie tysiącami lądowali w gułagu, oczywiście, jeśli nie zostali wcześniej zamordowani.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi