III RP – bardzo krótka historia ambicji

Istnieje wiele powodów, dla których lata 90. są wciąż atrakcyjnym skryptem komunikacyjnym. To czas znakomitej międzynarodowej koniunktury, czas sukcesów, budowania zrębów. Jako historia – interesujące. Jako pomysł rozwojowy – szkodliwe. Państwo minimum, brak prorozwojowych inwestycji, marnowanie życiowych szans dla kolejnych pokoleń Polaków.

Publikacja: 19.07.2024 10:00

– Niejeden Polak w początku lat 90. pukał się w głowę, jak mogło tyle lat funkcjonować coś tak absur

– Niejeden Polak w początku lat 90. pukał się w głowę, jak mogło tyle lat funkcjonować coś tak absurdalnego jak PRL. Ba, nawet i ci najdalsi od tego, by kojarzyć ich z etosem Solidarności, uśmiechali się z błogością do rzeczywistości III RP. „Mnie się ta Polska podoba (…). Bardziej niż poprzednia” – opowiadał w 2009 r. na politycznej emeryturze nie kto inny jak Wojciech Jaruzelski – na zdjęciu ulica Warszawska w Kielcach, kwiecień 1990 r.

Foto: Stanisław Ciok/Forum

Ojcom naszym wystarczały ryby słone i cuchnące / My po świeże przybywamy w oceanie pluskające” – tak zaczyna się pieśń wojów księcia Bolesława Krzywoustego zapisana na kartach Kroniki Polskiej przez legendarnego Galla Anonima. Jej słowa – tu w tłumaczeniu Romana Grodeckiego – są pomnikiem determinacji i ambicji. A w pewnej mierze także zuchwałości. Pokazują, że już w początkach XII wieku kolejne pokolenie tworzące polskie państwo patrzyło tam, gdzie nie odważali się spoglądać przodkowie. Bolesław Krzywousty przeszedł do historii jako raptus, za młodu człowiek niecierpliwy i okrutny. Z czasem nauczył się jednak skutecznej polityki międzynarodowej oraz dbania o rację stanu. I osiągania wymiernych sukcesów.

Ci, którzy pamiętali Bolesławowego ojca – księcia Władysława Hermana – musieli przecierać oczy ze zdumienia. Przecież stary książę, nieznośnie uległy wobec Cesarstwa Rzymskiego, zaprzestał starań o koronę królewską. Utracił Grody Czerwieńskie na wschodzie, nie był w stanie odzyskać Pomorza, a opór wewnętrznej opozycji zupełnie związał mu ręce. Sąsiedzi zdążyli się przyzwyczaić do myśli, że władztwo piastowskie nierządem stoi, a jego główną ambicją jest to, by wystarczyło złotych monet na trybut płacony Czechom za ziemie śląskie. Bolesław Krzywousty miał w sobie dość brawury i był wystarczająco zręczny, by wzmocnić władztwo ojców, rozwinąć je i otworzyć drogę do wielkości własnym dzieciom.

Tak mógłby wyglądać wstęp do polskiej mitologii sukcesu. Niepokorny władca, elastyczna polityka, dumny manifest politycznej propagandy – wszystko to odnajdziemy w opowieści sprzed 900 lat. Tylko jej pointa jest niestety mniej szczęśliwa. Przyszedł rok 1138: zakończyło się życie księcia Bolesława, a Polska weszła w trwający ponad półtora stulecia okres rozbicia dzielnicowego.

Czy to klątwa Galla Anonima powoduje, że tak trudno przebić się z ambicjami, które wykraczają poza horyzont „ojców naszych”?

Czytaj więcej

Zupełnie nowy świat

Z obalenia komunizmu cieszył się nawet Jaruzelski 

Powróćmy z mroków średniowiecza. Dla osób nadających ton polskiemu życiu politycznemu, a także zajmujących najistotniejsze stanowiska w naszym państwie, formacyjnym doświadczeniem były lata 80. XX wieku. A może w jeszcze większym stopniu fakt, że tak spektakularnie się skończyły. Nieoczekiwany upadek systemu komunistycznego i oszałamiająca swoim tempem transformacja ustrojowa. To ludzie ukształtowani w cieniu cudu. Takie rzeczy przecież w ogóle nie powinny się wydarzyć. „Powstanie tego państwa było niezwykłe” – mówił po latach Bronisław Geremek, opowiadając o narodzinach III RP. Miał rację.

Gdy w marcu 1985 r. Michaił Gorbaczow obejmował stanowisko sekretarza generalnego KPZR, a zarazem przywódcy ZSRR, dominacja sowiecka nad komunistyczną Polską była bezdyskusyjna. Nowy lider nie był też żadnym „liberałem”, lecz sowieckim aparatczykiem z krwi i kości. Nieoczekiwanie okazał się fanem cara Piotra Wielkiego, wielkim reformatorem, człowiekiem czynu, a zarazem być może ostatnim sowieckim rewolucjonistą. Walcząc bezwzględnie z tym wszystkim, co uważał za zapóźnienie swojego kraju, uruchomił spiralę zmian, których nie był już w stanie kontrolować. Niekonsekwentnie korzystał też z brutalnej siły. Gdy w styczniu 1991 r. wysłał komandosów przeciwko zbuntowanym mieszkańcom Wilna – było już za późno. Nie minął rok, a drugie światowe supermocarstwo zniknęło jak sen złoty. To nie miało prawa się wydarzyć, a jednak do tego doszło.

Dla tych, którzy byli świadkami tego cudu, stał się on najważniejszym punktem odniesienia na życiowej drodze. Koniec komunizmu solidarnościowcy uznali za godne – i racjonalne! – uwieńczenie swojej antysystemowej aktywności. Niejeden Polak w początku lat 90. pukał się w głowę, jak mogło tyle lat funkcjonować coś tak absurdalnego jak PRL. Ba, nawet i ci najdalsi od tego, by kojarzyć ich z etosem Solidarności uśmiechali się z błogością do rzeczywistości III RP. „Mnie się ta Polska podoba (…). Bardziej niż poprzednia” – opowiadał w 2009 r. na politycznej emeryturze nie kto inny jak Wojciech Jaruzelski.

Gdzie Robert Krasowski ma rację, a gdzie przesadza

Opinia wyrażona przez Jaruzelskiego w 20 lat po upadku systemu już nie szokowała. W opowieściach stworzonych o transformacji ustrojowej swoje miejsce znaleźli z wolna także komuniści. Jakże można im go było odmówić? W końcu to także oni zasiedli przy Okrągłym Stole, sam Jaruzelski został latem 1989 r. wybrany prezydentem PRL przy niedwuznacznym wsparciu ze strony Amerykanów, a nieco ponad rok później po prostu abdykował ze swojego stanowiska. Tym samym otworzył Lechowi Wałęsie drogę do Belwederu, a sobie – do zajęcia symbolicznego miejsca w panteonie ojców założycieli III Rzeczpospolitej. Mało istotnym drobiazgiem zdawał się być fakt, że przecież wcale nie życzył sobie upadku systemu komunistycznego. „Chcieliśmy ten ustrój głęboko zreformować” – mówił przecież nieraz po latach.

Kto zatem miał w III RP realną sprawczość? Może jednak kluczowe były kolejne ekipy rządzące w Warszawie? „To byli polityczny amatorzy” – bezlitośnie podsumował Robert Krasowski. „Rzadko wiedzieli, czego chcą, a niemal nigdy, jak to osiągnąć. W całym regionie transformacja udała się tylko dlatego, że to nie oni nią kierowali”. Jest w tym stwierdzeniu dużo przesady. Historyk musi powiedzieć, że mogło być inaczej. Do wyobrażenia jest, że postkomunistyczna lewica nie decyduje się wcale na „wybranie przyszłości”, ale raczej na wariant białoruski. Tak się jednak nie stało i owocem tego stały się dwa największe sukcesy III RP – uzyskanie członkostwa w NATO w marcu 1999 r. oraz akcesja do Unii Europejskiej w maju 2004 r. Konsensus co do dążeń euroatlantyckich biegł wysoko ponad „podziałem postkomunistycznym”. W tej sferze Polska wykorzystała swoje szanse, a sztafeta tych, którzy się w tym biegu zasłużyli, jest długa i składa się z ludzi hołdujących różnym tradycjom politycznym.

Lecz choć w twierdzeniu Krasowskiego znajdziemy przesadę, to znajdziemy tam też cząstkę prawdy. Polscy politycy płynęli z falą, korzystali z niebywale korzystnej koniunktury międzynarodowej. Gdy trzeba było, prezydent Wałęsa potrafił w sierpniu 1993 r. spić Borysa Jelcyna, ale to przecież nie Polacy, lecz globalny układ sił wymusił na Rosji przyjęcie do wiadomości rozszerzenia NATO. To także globalne instytucje finansowe, a nie fiskalna kreatywność dały ramy reformom wprowadzanym nad Wisłą przez Leszka Balcerowicza. Te ramy stały się dla III RP fundamentem – w oparciu o nie udało się zbudować de facto nowe państwo, po tym jak zbankrutowana PRL implodowała.

Jednak nie ma nic za darmo. Ponad dekadę temu Przemysław Sadura przypomniał scenę z początków transformacji. Gdy do Leszka Balcerowicza „przychodziły pielgrzymki akademików zatroskanych stanem polskiej nauki z prośbą, aby zwiększył nakłady na nią, niezmiennie odpowiadał: »Nie, bo nie takie jest nasze miejsce w globalnym podziale pracy«”. A zatem półperyferyjna Polska powinna powściągnąć swoje ambicje i przede wszystkim cieszyć się z tego, że wydźwignęła się z bankructwa. To mogło przekonywać w początku lat 90., ale czy przypadkiem w chwili, gdy udało się „dogonić Europę”, staliśmy się członkiem NATO i weszliśmy do UE, nie przyszedł już czas na wyznaczenie nowych celów?

Czytaj więcej

Spacer w nieznane

Inteligenci budują nową Polskę, czyli krótki żywot PO-PiS 

Dziś brzmi to jak sen wariata, ale w latach 2004–2005 Polska pachniała epokową zmianą. Paweł Śpiewak tak stwierdzał wówczas na łamach „Rzeczpospolitej”: „Myślenie o IV Rzeczypospolitej nie wynika z kaprysu znudzonego umysłu (…). Wynika z przekonania, że grozi nam nawet nie tyle katastrofa, ile miernota, prowincjonalizm, dryfowanie, poczucie bezradności, a przede wszystkim próżnia władzy”. Dlaczego tak? Moment był szczególny – na jaw wyszła właśnie tzw. afera Rywina. Obnażyła niską jakość moralną sprawujących władzę, odsłoniła skalę korupcji, wstrząsnęła też rolą „Gazety Wyborczej” jako bezdyskusyjnego lidera opinii.

W kolejnych miesiącach rosło przekonanie, że potrzebne i możliwe są zasadnicze zmiany. Nowa umowa społeczna, pozwalająca na stworzenie lepszego państwa, które zapewni wyższy poziom bezpieczeństwa, wykorzeni patologie, uwolni przedsiębiorczą energię Polaków. I da symboliczną satysfakcję tym, którzy w ciągu 15 pierwszych lat niepodległej Polski zapłacili dużą cenę za transformację ustrojową. Tętno społecznych oczekiwań było tak wyczuwalne, że w wyborach parlamentarnych z jesieni 2005 r. samo pojęcie IV Rzeczypospolitej było stosowane przez Prawo i Sprawiedliwość, Platformę Obywatelską, Ligę Polskich Rodzin i Polskie Stronnictwo Ludowe. Z liczących się partii pominęły je ugrupowania postkomunistycznej lewicy – i one poniosły w tych wyborach klęskę.

Do oczekiwanego rządu centroprawicowej koalicji nigdy jednak nie doszło. Paweł Śpiewak po dwóch latach spędzonych w ławach sejmowych na Wiejskiej odszedł z polityki jak niepyszny. Z ambicji IV RP pozostały zaś marne strzępy. Kto dziś pamięta choćby młodych chłopaków wstępujących do Centralnego Biura Antykorupcyjnego? Wielu z nich motywowało przekonanie, że można zbudować służbę w żaden sposób nienawiązującą do komunistycznego dziedzictwa. Służbę, która skutecznie rozprawi się z korupcją, powszechnie przecież uważaną za społeczną plagę. Powszechnie, bo ustawę o powołaniu CBA poparło 354 z 460 posłów. W jaki sposób państwo polskie spożytkowało tę ideowość? Wiele mówi o tym fakt, że dzisiaj dyskutujemy o likwidacji tej instytucji.

IV RP pozostała bytem niezaistniałym. Energia społeczna, nadzieje i szanse poszły w niwecz. Miejsce realnych ambicji rozwojowych zajął wyniszczający konflikt wewnętrzny.

Między nami dobrze jest, bo wyjechało ponad milion ludzi z kraju 

Zmiany wprowadzane w Polsce w latach 2005–2007 były dalekie od pierwotnego planu i, jak wolno sądzić, od oczekiwań większości wyborców. A jednak pomimo to badanie Diagnoza społeczna 2007 wypadło zaskakująco. „Po raz pierwszy od 1997 r. wzrosło zadowolenie z sytuacji w kraju” – komentował prof. Janusz Czapiński, organizator projektu Diagnozy. Jak to rozumieć? Kusi interpretacja, że jednak szło o zmiany wprowadzone po wyborach z jesieni 2005 r. To oznaczałoby, że Polacy po prostu oczekują zmian, chcą reform, które przyczynią się do tego, że w ich własnym kraju będzie się żyło lepiej. To by wskazywało, że transformacja – nieustanna zmiana – weszła nam w krew i chcemy jej więcej.

Ale możliwe było też krańcowo inne wytłumaczenie. Obywatele stracili zainteresowanie polityką i sprawami publicznymi, zupełnie obojętni na fakt, że starożytni Grecy mieli na taką postawę szpetne wyrażenie. Ta sama Diagnoza społeczna wykazała bowiem, że raptem 5 proc. społeczeństwa uważa, że władza ma jakikolwiek wpływ na indywidualne osiągnięcia obywateli. A zatem państwo sobie, a obywatele sobie. Po prostu sobie nie przeszkadzajmy. Takie rozpoznanie stało się podstawą dla polityki państwa polskiego bezpośrednio po 2007 r. Była to, w pewnym sensie, recydywa lat 90. Państwo minimum ma przede wszystkim nie przeszkadzać, a obywatel może wypełnić umowne ramy stworzone przez nie swoją własną aktywnością. Czy państwo podejmie rękawicę i zaplanuje szersze zaangażowanie modernizacyjne? Raczej tylko o tyle, o ile do skonsumowania będą środki z budżetu unijnego.

Dlaczego taka zapaść ambicji w ogóle była możliwa? Robert Krasowski w „Kluczu do Kaczyńskiego” przekonująco wskazał na paniki moralne wśród polskiej inteligencji jako jedną z przyczyn. Ale chyba jeszcze ważniejsza była emigracja. Ciśnienie społecznych oczekiwań na zmianę zostało spuszczone jak powietrze z dziurawej dętki. Według GUS w latach 2005–2010 z naszego kraju wyjechało ponad milion osób, z czego tylko w 2005 r. blisko 450 tys. To nie tylko liczby. Dla mnie to również twarze koleżanek i kolegów ze szkoły, których od kilkunastu lat nie spotykam, gdy odwiedzam rodzinne miasto. Większość żyje w Wielkiej Brytanii, nie myśli o powrocie.

Nie brakowało polityków, którzy przekonywali, że do tak masowej emigracji doprowadziła ich znakomita polityka. Znakomita, bo przecież w ten sposób udało się uniknąć bezrobocia, a niejeden z naszych rodaków zrobił prawdziwie imponującą karierę choćby na zagranicznej uczelni. No przecież jest UE, jest Schengen, żyć nie umierać. Niczym u Masłowskiej: „między nami dobrze jest”.

Czytaj więcej

4 czerwca. Wtedy zaczęła się historia nowej Polski

Sukces 500+, czyli jak okazało się, że jest możliwa szersza polityka socjalna

Tymczasem dobrze nie jest, rzeczywistość skrzeczy. Zapaść polskiej demografii jest rzeczą tak boleśnie oczywistą, że przy politycznym stole zagrana została karta „500+”. Efektu demograficznego nie przyniosła, natomiast sporo zmieniła w debacie o tym, co w naszym państwie możliwe i niemożliwe. Nagle okazało się, że Polska może z sukcesem prowadzić szerszą politykę socjalną. Nie była to strukturalna zmiana na miarę potrzeb, ale w kwietniu 2016 r. lata 90. jakby się oddaliły. Natomiast szerszej refleksji o tym, że u podstaw problemu leży brak ambicji państwa do zagospodarowania twórczej energii obywateli, jak nie było, tak nie ma.

Istnieje wiele powodów, dla których lata 90. są wciąż atrakcyjnym skryptem komunikacyjnym. Przecież to czas znakomitej międzynarodowej koniunktury, to czas sukcesów, heroiczny okres budowania zrębów. Jako historia – interesujące. Jako pomysł rozwojowy – szkodliwe. Państwo minimum, brak prorozwojowych inwestycji, petryfikowanie naszego miejsca w światowym podziale pracy? To marnowanie życiowych szans dla kolejnych pokoleń Polaków. Jak zrozumieć to, że największe sukcesy III RP datujemy na 1999 r. i 2004 r.? Czy to objaw pokazujący, że wbrew dominującym trendom uważamy jednak, że nastąpił koniec historii?

Polscy politycy i tak nie mają sprawczości, największy cud w polskiej historii już się wydarzył, a prawdziwą karierę to możesz zrobić tylko na Zachodzie? Dziękuję, danie upichcone z takich przekonań to kotlet trzeciej kategorii. Franz Maurer w „Psach” jasno powiedział: „przecież to się nie da jeść”.

Michał Przeperski (ur. 1986) jest pracownikiem Instytutu Historii PAN oraz rzecznikiem prasowym Muzeum Historii Polski. Zajmuje się dziejami Polski i Europy Środkowej w XX wieku. Jest autorem książek „Mieczysław F. Rakowski: Biografia polityczna” (2021) oraz „Dziki Wschód: Transformacja po polsku 1986–1993” (2024).

„Myślenie o IV RP (...) wynika z przekonania, że grozi nam nawet nie tyle katastrofa, ile miernota,

„Myślenie o IV RP (...) wynika z przekonania, że grozi nam nawet nie tyle katastrofa, ile miernota, prowincjonalizm” – pisał w 2003 r. Paweł Śpiewak. Dwa lata później, na fali entuzjazmu trafił do Sejmu z list PO, ale już w 2007 r. odszedł z polityki jak niepyszny. Na zdjęciu z Donaldem Tuskiem, 2005 r.

Paweł Kula/pap

Ojcom naszym wystarczały ryby słone i cuchnące / My po świeże przybywamy w oceanie pluskające” – tak zaczyna się pieśń wojów księcia Bolesława Krzywoustego zapisana na kartach Kroniki Polskiej przez legendarnego Galla Anonima. Jej słowa – tu w tłumaczeniu Romana Grodeckiego – są pomnikiem determinacji i ambicji. A w pewnej mierze także zuchwałości. Pokazują, że już w początkach XII wieku kolejne pokolenie tworzące polskie państwo patrzyło tam, gdzie nie odważali się spoglądać przodkowie. Bolesław Krzywousty przeszedł do historii jako raptus, za młodu człowiek niecierpliwy i okrutny. Z czasem nauczył się jednak skutecznej polityki międzynarodowej oraz dbania o rację stanu. I osiągania wymiernych sukcesów.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi