Z obalenia komunizmu cieszył się nawet Jaruzelski
Powróćmy z mroków średniowiecza. Dla osób nadających ton polskiemu życiu politycznemu, a także zajmujących najistotniejsze stanowiska w naszym państwie, formacyjnym doświadczeniem były lata 80. XX wieku. A może w jeszcze większym stopniu fakt, że tak spektakularnie się skończyły. Nieoczekiwany upadek systemu komunistycznego i oszałamiająca swoim tempem transformacja ustrojowa. To ludzie ukształtowani w cieniu cudu. Takie rzeczy przecież w ogóle nie powinny się wydarzyć. „Powstanie tego państwa było niezwykłe” – mówił po latach Bronisław Geremek, opowiadając o narodzinach III RP. Miał rację.
Gdy w marcu 1985 r. Michaił Gorbaczow obejmował stanowisko sekretarza generalnego KPZR, a zarazem przywódcy ZSRR, dominacja sowiecka nad komunistyczną Polską była bezdyskusyjna. Nowy lider nie był też żadnym „liberałem”, lecz sowieckim aparatczykiem z krwi i kości. Nieoczekiwanie okazał się fanem cara Piotra Wielkiego, wielkim reformatorem, człowiekiem czynu, a zarazem być może ostatnim sowieckim rewolucjonistą. Walcząc bezwzględnie z tym wszystkim, co uważał za zapóźnienie swojego kraju, uruchomił spiralę zmian, których nie był już w stanie kontrolować. Niekonsekwentnie korzystał też z brutalnej siły. Gdy w styczniu 1991 r. wysłał komandosów przeciwko zbuntowanym mieszkańcom Wilna – było już za późno. Nie minął rok, a drugie światowe supermocarstwo zniknęło jak sen złoty. To nie miało prawa się wydarzyć, a jednak do tego doszło.
Dla tych, którzy byli świadkami tego cudu, stał się on najważniejszym punktem odniesienia na życiowej drodze. Koniec komunizmu solidarnościowcy uznali za godne – i racjonalne! – uwieńczenie swojej antysystemowej aktywności. Niejeden Polak w początku lat 90. pukał się w głowę, jak mogło tyle lat funkcjonować coś tak absurdalnego jak PRL. Ba, nawet i ci najdalsi od tego, by kojarzyć ich z etosem Solidarności uśmiechali się z błogością do rzeczywistości III RP. „Mnie się ta Polska podoba (…). Bardziej niż poprzednia” – opowiadał w 2009 r. na politycznej emeryturze nie kto inny jak Wojciech Jaruzelski.
Gdzie Robert Krasowski ma rację, a gdzie przesadza
Opinia wyrażona przez Jaruzelskiego w 20 lat po upadku systemu już nie szokowała. W opowieściach stworzonych o transformacji ustrojowej swoje miejsce znaleźli z wolna także komuniści. Jakże można im go było odmówić? W końcu to także oni zasiedli przy Okrągłym Stole, sam Jaruzelski został latem 1989 r. wybrany prezydentem PRL przy niedwuznacznym wsparciu ze strony Amerykanów, a nieco ponad rok później po prostu abdykował ze swojego stanowiska. Tym samym otworzył Lechowi Wałęsie drogę do Belwederu, a sobie – do zajęcia symbolicznego miejsca w panteonie ojców założycieli III Rzeczpospolitej. Mało istotnym drobiazgiem zdawał się być fakt, że przecież wcale nie życzył sobie upadku systemu komunistycznego. „Chcieliśmy ten ustrój głęboko zreformować” – mówił przecież nieraz po latach.
Kto zatem miał w III RP realną sprawczość? Może jednak kluczowe były kolejne ekipy rządzące w Warszawie? „To byli polityczny amatorzy” – bezlitośnie podsumował Robert Krasowski. „Rzadko wiedzieli, czego chcą, a niemal nigdy, jak to osiągnąć. W całym regionie transformacja udała się tylko dlatego, że to nie oni nią kierowali”. Jest w tym stwierdzeniu dużo przesady. Historyk musi powiedzieć, że mogło być inaczej. Do wyobrażenia jest, że postkomunistyczna lewica nie decyduje się wcale na „wybranie przyszłości”, ale raczej na wariant białoruski. Tak się jednak nie stało i owocem tego stały się dwa największe sukcesy III RP – uzyskanie członkostwa w NATO w marcu 1999 r. oraz akcesja do Unii Europejskiej w maju 2004 r. Konsensus co do dążeń euroatlantyckich biegł wysoko ponad „podziałem postkomunistycznym”. W tej sferze Polska wykorzystała swoje szanse, a sztafeta tych, którzy się w tym biegu zasłużyli, jest długa i składa się z ludzi hołdujących różnym tradycjom politycznym.
Lecz choć w twierdzeniu Krasowskiego znajdziemy przesadę, to znajdziemy tam też cząstkę prawdy. Polscy politycy płynęli z falą, korzystali z niebywale korzystnej koniunktury międzynarodowej. Gdy trzeba było, prezydent Wałęsa potrafił w sierpniu 1993 r. spić Borysa Jelcyna, ale to przecież nie Polacy, lecz globalny układ sił wymusił na Rosji przyjęcie do wiadomości rozszerzenia NATO. To także globalne instytucje finansowe, a nie fiskalna kreatywność dały ramy reformom wprowadzanym nad Wisłą przez Leszka Balcerowicza. Te ramy stały się dla III RP fundamentem – w oparciu o nie udało się zbudować de facto nowe państwo, po tym jak zbankrutowana PRL implodowała.