Zupełnie nowy świat

Aniela: W moim liceum w latach 90. każda dziewczyna mająca chłopaka na stałe brała tabletki. Matki zwracające uwagę, że to nie jest ani dobre, ani zdrowe, słyszały: „Mamo, daj spokój, co ty wiesz! Teraz są nowoczesne tabletki, dwufazowe!”. Cokolwiek to znaczyło.

Publikacja: 17.05.2024 17:00

Wyjątkowa jest mnogość produktów, idei i mód, które zalały Polskę na początku lat 90. Skończyły się

Wyjątkowa jest mnogość produktów, idei i mód, które zalały Polskę na początku lat 90. Skończyły się ograniczenia, jakie wprowadzał autorytarny system – i z tego cieszono się powszechnie. Ale podważone zostały dotychczasowe hierarchie, zagubiły się punkty odniesienia. Autorytety osłabły, niektóre zniknęły. Na zdjęciu: Warszawa, kampania prezydencka 1995 r.

Foto: Jakub Ostałowski/Forum

Rok 1987, pochód pierwszomajowy we Wrocławiu. Listki na drzewach bardzo jeszcze nieśmiałe, podobnie jak reżyserowany entuzjazm tłumu. Przewalają się tłumy pracowników stolicy Dolnego Śląska: Polar, Pafawag, rozmaite urzędy. Są też uczniowie.

– Razem z koleżanką niesiemy transparent „NAJLEPSI”. Obie reprezentujemy grupę prymusów ze szkoły podstawowej, do której chodziłam. To mi się najbardziej kojarzy ze szkołą czasów Jaruzelskiego – mówi Aniela.

Nie jest to najgorsze skojarzenie jak na czasy długiego stanu wojennego, koszmarnych braków w sklepach i ogólnej intelektualnej przyduchy. Ale to nie szkoła czasów Jaruzelskiego będzie kształtować dojrzewającą dziewczynę. Nim skończy ósmą klasę, Polska Rzeczpospolita Ludowa odejdzie w niebyt.

Wrzesień 1990 roku. Stopa bezrobocia w Polsce wynosi 5%. Od początku roku zdążyło wzrosnąć przeszło szesnastokrotnie. Aniela idzie do liceum. Nie są to czasy najbardziej pewne i stabilne.

– Idę do nowej szkoły i mam silne poczucie, że zaczyna się wolna Polska.

Co to dla niej znaczy?

– Mam poczucie, że zaczynam być poddawana przemyślnemu kształtowaniu. Innemu niż do tej pory. Wchodzę w system klas autorskich.

To już nie tradycyjny biol.-chem., mat.-fiz. czy human.

– Pojawiają się klasy nietypowe, profilowane. Sama chodzę do klasy językowo-humanistycznej, ale u mnie w liceum są też klasy językowo-menedżerskie, będące oczkiem w głowie liceum.

Słowo „menedżer” – odmieniane przez wszystkie przypadki i będące obiektem bezprecedensowego słowotwórstwa przez całe lata 90. Błyskawicznie zawitało także do liceum. Singum temporis.

Nie pierwszy raz w dziejach Polski młodzież musi ruszyć z posad bryłę świata.

– Pojawia się bardzo silny przekaz: to na nas ciąży olbrzymia odpowiedzialność. To właśnie my będziemy nową elitą w Polsce i dlatego musimy szczególnie przykładać się do nauki.

Taka młodzież, która ma świadomie przekształcać rzeczywistość, jest zawsze potrzebna w czasach wielkich zmian. „Nie można dopuścić, by stanęła samotna wobec nowej problematyki, wobec nowych warunków, wobec nowego otoczenia. Trzeba jej pomóc” – tak mogłyby brzmieć słowa z gazetki szkolnej w liceum, w którym uczyła się Aniela. Mogłyby, choć to akurat cytat z 1950 roku, z tygodnika „Po Prostu”, który czterdzieści lat wcześniej namawiał młodzież do przekształcenia rzeczywistości w zupełnie innym duchu. Podobieństwa rysujące się między tymi dwiema rewolucjami są uderzające. I to przy wszystkich różnicach, na czele z tą, że rewolucja stalinowska i komunistyczna była wymuszona terrorem, a balcerowiczowska i kapitalistyczna – absolutnie nie. Socjolog jasno wskazywał, że w przekazie medialnym wyznaczano młodzieży szczególną rolę: „Młode pokolenia – nieskażone państwowym socjalizmem – są w tym przekazie przedstawiane jako najlepsi potencjalni »budowniczowie« polskiego kapitalizmu”.

– Wciąż słyszeliśmy, że musimy bardzo poważnie podchodzić do tego, co robimy – mówi Aniela. – Inaczej, po nowemu, patrzeć na to, czego się uczymy i w jaki sposób się uczymy. Przez wszystkie przypadki odmieniane jest hasło „Planuj swoją przyszłość”. Zaczyna się nam mówić – nastolatkom! – że możemy zaplanować swoją karierę, i to w dowolny sposób.

Że przyszłość należy do młodych, to w jakimś sensie oczywiste. Ale możliwość planowania swojej przyszłości w dowolny sposób to rzeczywiście coś zupełnie nowego. To zasadnicza różnica względem tego, co mogli usłyszeć licealiści kilka lat wcześniej. Przemiany polityczne, ekonomiczne i społeczne zniosły dotychczasowe ograniczenia. Lub może inaczej: trwale i nieodwracalnie przekształciły dotychczasowe ramy, w jakich młodzież wchodziła w życie i stawała się młodymi dorosłymi. „Przeprowadzam z tą młodzieżą wywiady i podejrzewam, że mamy do czynienia już z nowym – odmiennym – pokoleniem” – notowała socjolożka Hanna Świda-Ziemba.

Czytaj więcej

Fentanyl może zniszczyć relacje między USA a Chinami

Doświadczenie funta kłaków warte

Ale czy rzeczywiście można było zaplanować wszystko samodzielnie?

– Oczekiwano wprost, że wszyscy pójdziemy na studia prawnicze. W ogóle nikt nie rozmawiał z nami o innych drogach. W końcu mamy zostać elitą kraju – wspomina Aniela.

A zatem pedagogiczny klasyk, z jakim musi się każdorazowo mierzyć młodzież wielkich przełomów. Dorośli z góry zgadzają się na jej wybory – oczywiście jeśli są zgodne z ich oczekiwaniami. Ale wspólny mianownik dla wszystkich stanowi to, że sytuacja jest nowa: nowe są warunki, w których startuje się w dorosłość, nowe perspektywy.

Skoro nowy duch, to może i wyścig szczurów?

– Nie, to jeszcze nie był wyścig szczurów. My biegliśmy pierwsi, nikt nas jeszcze nie gonił. Dopiero znacznie później, już na studiach, dobrze poczułam, że już są inni.

Nie dało się nie zaobserwować, że młodsze roczniki jeszcze silniej nasiąkają ideologią neoliberalną.

– Jeszcze bardziej zmotywowani niż my, bardziej nastawieni na skuteczność, na robienie kariery.

Kilka lat różnicy to w tym wypadku naprawdę dużo.

– Ci, którzy przyszli po nas, byli znacznie bardziej konkretni. Nie mając dwudziestu lat, jasno wiedzieli, że chcą pracować w Coca-Coli czy w Volvo. Bardzo często planowali wyjazd do Warszawy, bo w centrum jest znacznie więcej możliwości. Dla nas to było poza horyzontem – nie tylko planów, ale nawet fantazji.

No dobrze, to jakie marzenia wchodziły w grę?

– Bardzo proste: skończyć liceum, zdać maturę, pójść na studia. I znaleźć dobrą pracę.

Tylko co to znaczy dobra praca?

– To nie miała być wcale praca w korporacji, przecież nikt z nas nie miał pojęcia, czym to w ogóle jest. O korporacjach marzyli już pewnie ci, którzy przyszli po nas.

Licealiści początku lat 90. wydają się na tym tle wyjątkowo niewinni.

– Uważałam to za wielki przywilej: wszystko otwarte, to ode mnie zależy, co będzie dalej.

Motywowali się sami, ale sporo motywacji przyjmowali od nauczycieli.

– Myślę dziś, że oni sami nie mieli tej szansy, a jednocześnie bardziej czuli naszą szansę, niż czuliśmy ją sami.

Wszyscy dorośli zachęcali do pracy. Nauczyciele, rodzina.

– Było tak, że moja babcia nieprawdopodobnie mnie mobilizowała do nauki. Z uporem maniaka wciąż wracała do tego, żebym korzystała z tych otwartych możliwości. Była w tym momentami natarczywa.

Rodzice i dziadkowie mogli sobie choć trochę powetować wszystkie własne ograniczenia i niezawinione niemożności.

Na tym oceanie możliwości można się było bez trudu zgubić. Zwłaszcza że choć dorośli mieli swoje wyobrażenia i oczekiwania, to wykazywali też jeden podstawowy brak.

– Nikt nie był nam w stanie powiedzieć, jak działać. Wchodzimy w dorosłość, ale co my mamy robić?

Oczywiście to są pytania z kategorii tych, które stawia dorosłym każdy licealista. We wszystkich czasach i pod każdą szerokością geograficzną. W samym fakcie sformułowania takiego pytania akurat nie ma niczego niezwykłego. Tylko że czasy były naprawdę nowe. Odczuwalnie inne niż do tej pory.

„Próżnia ideologiczna, jaka powstała po skompromitowaniu się i upadku komunizmu, nie została wypełniona skutecznie żadną nową jednoczącą wizją społeczną bądź ideologią, na bazie której budowałaby się nowa tożsamość zbiorowa i indywidualna” – zwracała uwagę badaczka. Najwyraźniej słusznie.

– Oni sami, rodzice, mieli poczucie, że to jest zupełnie nowy świat, w którym oni nie mieli żadnego doświadczenia. Sami się go trochę obawiali. Bali się, że ich doświadczenie życiowe jest funta kłaków warte.

Początkowo łagodna i nieco zalękniona młodzież poczuła krew. Kontakty z rodzicami bardzo szybko stały się rzeczywiście trudne.

„Co ty możesz wiedzieć? To jest nowy świat, wszystko jest teraz nowe! Co ty, mamo, wiesz? Kiedyś tak było, ale teraz już tak nie jest!” – to standardowe odzywki rzucane przez Anielę rodzicom. Matka przyjmowała je z oburzeniem, gardłowała. Ojciec w ciszy.

Oczywiście są prawdy ogólne. Musisz się uczyć, idź na studia, ucz się języków – to są stałe punkty. Tutaj kontestatorów było niewielu. Do nich nie należała też Aniela, konsekwentnie zainteresowana transparentem „NAJLEPSI” – choć zamiast nosić go na pochodach pierwszomajowych, mogła go co najwyżej zachować in pectore (w sercu - red.). Ale różnice obyczajowe? To prawdziwy poligon relacji z rodzicami!

– Dobrym przykładem są tabletki antykoncepcyjne. Na początku lat 90. w moim kręgu stały się rzeczą powszechną. W moim liceum każda dziewczyna mająca chłopaka na stałe właściwie od razu zaczynała brać tabletki.

Dość progresywnie jak na programowo konserwatywne społeczeństwo polskie...

– Dla nas to była zupełnie normalna rzecz. Marsz do lekarza i każda dostaje swoje tabletki. Matki zwracające uwagę na to, że to nie jest ani dobre, ani zdrowe, słyszały jedną odpowiedź: „Mamo, daj spokój, co ty wiesz! Teraz są nowoczesne tabletki, dwufazowe!”. Cokolwiek to znaczyło.

Tempo zmienności w ogóle przyspieszyło, a wtedy w Polsce wiele rzeczy zmieniło się skokowo. A jednocześnie to przecież sytuacja, jakich w dziejach wychowania miliony. Z tą różnicą, że zaufanie rodziców do własnego życiowego doświadczenia było bezprecedensowo zachwiane.

A zatem rodzice licealistów czasu transformacji niechętnie odwoływali się do swojego doświadczenia. Może i dobrze?

– Z perspektywy czasu widać, że niedobrze – ocenia Aniela. – Byliśmy naiwni i bezbronni. Nie mieliśmy właściwie żadnych mechanizmów obronnych.

Znów – to nie jest rzecz wyjątkowa w dziejach. Wyjątkowa jest natomiast mnogość produktów, idei i mód, które zalały Polskę od początku lat 90. Skończyły się ograniczenia, jakie wprowadzał autorytarny system – i z tego cieszono się powszechnie. Ale podważone zostały dotychczasowe hierarchie, zagubiły się punkty odniesienia. Autorytety osłabły, niektóre zniknęły.

– Czy to produkt, czy ideę można było nam stosunkowo łatwo wcisnąć. Szybko zaczęliśmy mówić sloganami. Długo później przyszła refleksja, że zarówno ja, jak i moi równolatkowie mówiliśmy tekstami z „Gazety Wyborczej”.

Tak po prostu? A gdzie buntowniczy duch?

– Buntowaliśmy się, owszem, ale przeciw temu, co zastane. Mieliśmy poczucie, że jesteśmy częścią zmiany i tak po prostu ma być. A poza tym wszyscy mówiliśmy jednym głosem.

Czytaj więcej

Obecna debata o aborcji nie ma sensu

To, co w mediach, to święte

Klasyk polskiej socjologii Józef Chałasiński widział źródła konserwatyzmu chłopskiego w sile więzów łączących chłopa z rodziną i gromadą. To zaś prowadziło do sytuacji, że wobec wszelkich przychodzących z zewnątrz zmian ustrojowych chłop wykazywał największą siłę oporu. Gdyby owego chłopa symbolicznie umieścić na jednym końcu skali, gdzie zaznaczylibyśmy najmniejszą gotowość do zmiany, na drugim końcu skali znaleźliby się ludzie młodzi. Najbardziej skłonni do przyjmowania uproszczonych prawd, do absorbowania nowych prądów intelektualnych i widzący w zmianie raczej szansę aniżeli zagrożenie. Taka była również młodzież przyjmująca prawdy nowej świeckiej wiary. Bardziej przekonujące wydają nam się te mechanizmy w wypadku reżimu totalitarnego: zamkniętego, brutalnie indoktrynującego i operującego terrorem. A tymczasem podobny efekt można osiągnąć w warunkach wolności. Każdorazowo decydująca jest chęć, by uwierzyć.

W ten sposób Aniela, jej koleżanki i koledzy stworzyli silnie homogeniczną grupę. Zaczęli mówić i myśleć w bardzo spójny sposób. Czy nie było osób wyłamujących się? – Naturalnie, byli i nonkonformiści, ale lądowali na marginesie. Nie traktowano ich brutalnie. Byli obśmiewani i wytykani palcami.

Negatywną grupę odniesienia stanowili reprezentanci dawnego świata, ci, którzy utożsamiali się z PRL.

– Nasza grupa towarzyska była zdecydowanie antykomunistyczna. Identyfikowaliśmy jednak wśród swoich znajomych ludzi, których nazywaliśmy „komunistami”. Oczywiście niewiele mogli mieć z komunizmem wspólnego. Ale były to najczęściej dzieci wojskowych albo członków nomenklatury.

Sprawy polityczne miały znaczenie, pozwalały na autoidentyfikację. I to zgodnie z klasycznym dla czasu transformacji podziałem postkomunistycznym.

– Niech świadczy o tym historia naszej koleżanki. Miała przykry wypadek: podbiegła do tramwaju, ale ten zamknął jej drzwi przed nosem. W złości na te zatrzaśnięte drzwi kopnęła w tramwaj. A wszystko tak niefortunnie, że zraniła się poważnie w nogę. Przykry wypadek. Szybko pojawiła się opowieść o tym wydarzeniu: Małgośka, „komunistka”, kopnęła tramwaj, bo na tramwaju była reklama wyborcza Lecha Wałęsy.

To już jesień 1995 roku, kampania przed wyborami prezydenckimi, które wygrał Aleksander Kwaśniewski. Przypieczętowując zresztą porażkę obozu solidarnościowego. – Wszystko, co wiedzieliśmy o tym świecie, wytyczne, których tak łaknęliśmy – pochodziły z mediów. Przede wszystkim z prasy. Nie od pokolenia rodziców – ich zdanie kompletnie odrzucaliśmy. To, co w mediach, uznawaliśmy za święte – podkreśla Aniela.

Głęboki brak zaufania do rodziców to jedno. Cóż jednak powiedzieć o braku zaufania do własnej umiejętności obserwacji? Znakomicie ilustruje to dokonywana z natury obserwacja otaczającej rzeczywistości, w czasie której Aniela uważnie patrzy, ale niczego nie dostrzega. Patrzy, ale nie rozumie.

– Do liceum chodziłam w Wałbrzychu. Nijak wcześniej nie byłam związana z tym miastem. Gdy tam przyjechałam w 1990 roku, jak na ówczesne warunki nie było to wcale złe miejsce. Górnicze miasto, widać tam było pieniądze. Prowincjonalne, owszem, ale nie tak przygnębiające, jakim stawało się z roku na rok, gdy chodziłam tam do liceum.

Wałbrzych odłączony od zasilania

Wpierwszej połowie dekady miasto doświadczało armagedonu. Zamykanie kopalni, masowa utrata pracy przez mieszkańców miasta i okolic.

– Moje pierwsze dni w Wałbrzychu: co i rusz na ulicy mijam mężczyzn, którzy na moje oko są po prostu… pomalowani. Mają pomalowane oczy, noszą makijaż. Dla mnie rzecz była jasna: to homoseksualiści.

Czyżby nieoczekiwana queerowa manifestacja? W owym czasie w dużych miastach zdarzało się spotkać mężczyzn z makijażem. Ale skąd ich tylu w Wałbrzychu?

– Przez dobrych kilka dni chodziłam naprawdę stropiona. Wreszcie któraś z koleżanek wyjaśniła mi rzecz: to po prostu byli górnicy.

Pracowali w trudnych warunkach i mimo zachowywania higieny mieli wokół oczu obwódki z pyłu węglowego.

– To robiło niezwykłe wrażenie, bo w 1990 roku na ulicach było ich mnóstwo. Ale z czasem zrobiło się ich wyraźniej mniej, i jeszcze mniej. Aż przestałam ich spotykać. Dla mnie zniknęli.

Nie od razu, w żaden gwałtowny sposób.

Można było nie dostrzec dramatu tuż obok? Można było.

– Koleżanka z liceum opowiadała o problemach swojego taty. Że został zwolniony z kopalni, że próbuje szukać pracy, ale bez większych sukcesów.

Historia, jakich te czasy przyniosły wiele.

– Zaczęło się picie alkoholu. Nawet gdy udawało mu się znaleźć pracę, to tylko na chwilę. Gdy zatrudnił się w palarni kawy, upił się i spalił kawę. Wyrzucono go, jeszcze ogromne koszty do spłacania.

W całym regionie pojawiły się biedaszyby.

– Mnie to nie dotyczyło, nie byłam stamtąd. Ale widziałam to miasto, które stało się totalnie przygnębiające.

Wałbrzych bliżej połowy lat 90. sprawiał wrażenie miasta odłączonego od zasilania.

– Opuszczałam je z poczuciem ulgi.

Żyjąc w Wałbrzychu, można było na co dzień obcować z jednym z najbardziej dramatycznych epizodów w dziejach polskiej transformacji. Czy dało się tam żyć i tego nie widzieć?

– To, co nie pasowało do obrazu świata, było przeze mnie obśmiewane. Mój ojciec, rocznik czterdziesty siódmy, identyfikujący się w jakiś sposób z tym wszystkim, co w sferze materialnego rozwoju przyniosły czasy PRL, pracował w niejednym miejscu, zanim osiadł na Dolnym Śląsku. On bardzo przeżywał koszty transformacji.

Czyżby reformy Balcerowicza nie były do końca idealnym panaceum na problemy polskiej gospodarki?

– Wyśmiałam go: „Jesteś zacofany i w ogóle nie masz pojęcia, jak dobra rzecz się dzieje! Że są koszty? Cóż, tak trzeba!”. Dlaczego tak trzeba? Tego nie potrafiłam powiedzieć, ale miałam silne poczucie racji.

Fragment książki Michała Przeperskiego „Dziki Wschód. Transformacja po polsku 1986–1993”, która ukazuje się właśnie nakładem Wydawnictwa Literackiego, Kraków 2024

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Michał Przeperski jest pracownikiem Instytutu Historii PAN oraz rzecznikiem prasowym Muzeum Historii Polski. Zajmuje się dziejami Polski i Europy Środkowej w XX wieku. Jest autorem kilku książek.

Rok 1987, pochód pierwszomajowy we Wrocławiu. Listki na drzewach bardzo jeszcze nieśmiałe, podobnie jak reżyserowany entuzjazm tłumu. Przewalają się tłumy pracowników stolicy Dolnego Śląska: Polar, Pafawag, rozmaite urzędy. Są też uczniowie.

– Razem z koleżanką niesiemy transparent „NAJLEPSI”. Obie reprezentujemy grupę prymusów ze szkoły podstawowej, do której chodziłam. To mi się najbardziej kojarzy ze szkołą czasów Jaruzelskiego – mówi Aniela.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich